poniedziałek, 13 lipca 2015

3.

CZERWONY KAPTUREK



            Przeczytałem gdzieś, że życie to ciągłe czekanie na coś. Od gówniarstwa, aż po starość. Czekanie na ulubiony film, koniec lekcji, na miłość, na obiad, na podwyżkę w pracy. Teraz też czekam. Czekam na koniec kolejnej pieprzonej sesji. Na przystanku poczekam na metro, które zawiezie mnie do domu. W domu będę czekać, aż zakończy się kolejny popieprzony dzień, tylko po to by czekać, aż zacznie się następny. I tak w kółko. Aż do usranej śmierci.
            Roslyn nie jest ze mnie zadowolona. Już nawet nie udaje entuzjazmu podczas naszych spotkań. Mało się odzywa. Pisze ciągle w tym swoim zeszyciku jakieś spostrzeżenia na mój temat i co jakiś czas drapie się po brodzie. Ona chyba też straciła resztki nadziei.
Przez chwilę na nią spoglądam. Zsuwa okulary na czubek nosa i przeciera oczy. Widać, że jest zmęczona. Powinienem chociaż trochę ułatwić jej zadanie. Stara się jak może, chociaż dawno powinna wydać zaświadczenia o zamknięciu mnie u czubków. Problem w tym, że ja wcale nie chcę jej pomocy, dlatego nie zamierzam, ani trochę jej pomagać.
Całe te sesje terapeutyczne to dla mnie jakieś nieporozumienie. Co taka wykształcona pani psychiatra może wiedzieć o tym, co czuję? Nie przeżyła nigdy czegoś takiego, jak ja, więc gówno się zna.
 -Uważam, że znowu musisz wyjść do ludzi –mówi niskim głosem.
Znowu zaczyna. Wracam do oglądania sufitu i jak zwykle się nie odzywam. Przychodzę tu tylko po to, żeby przepisała mi leki. Ostatnio coraz szybciej się kończą. Ros nie jest z tego powodu zadowolona, bo nie umknęło jej uwadze, że sam zwiększam sobie dawki. Tylko dzięki nim potrafię jakoś przetrwać.
 -Nie możesz cały czas siedzieć w domu –podchodzi do mnie. –Na miłość boską, Leon! Musisz znowu zacząć żyć.
Po co, skoro umarłem już sześć miesięcy temu?
 -Przepiszesz mi te leki? –Pytam, nie patrząc na nią.
Kątem oka zauważam, że kręci głową z dezaprobatą. Czasami zastanawiam się, czy z innymi pacjentami też ma taki problem. A może reszta jest potulna jak baranki? Pani doktor wraca do swojego biurka, siada, zakłada nogę na nogę i na chwilę zamiera. Robi tak zawsze, gdy się nad czymś zastanawia. Wygląda wtedy jak posąg, wzrok ma jakiś taki rozmyty. Potem wzdycha i tym swoim lekarskim pismem pisze dla mnie receptę. Uśmiecham się lekko. Zawsze dopinam swego.
Nie czekam na jej dalsze kazania, tylko wstaję i wolno naciągam kurtkę. Zbyt wolno. Złoszczę się, bo teraz nawet najprostsza rzecz jest dla mnie wyzwaniem. Nienawidzę tego uczucia bezsilności. Receptę prawie wyrywam jej z ręki. Patrzy na mnie znad okularów i znowu kręci głową.
 -Bierz je według zaleceń.
 -Jasne –uśmiecham się ironicznie.
Chowam magiczną karteczkę do tylnej kieszeni i z uczuciem ulgi chwytam za klamkę.
 -Jutro przyślę do ciebie wolontariusza.
Zamieram.
 -Po co? –Warczę. –Nie potrzebuję...
Ucisza mnie gestem ręki.
 -Nie chcesz wyjść do ludzi, to ludzie przyjdą do ciebie –uśmiecha się triumfująco.
Wzruszam ramionami i wychodzę. Jeśli jutro ktoś przyjdzie, to mu po prostu nie otworzę.
            Dawniej było mnie wszędzie pełno. Udzielałem się tu i tam. W pobliskiej knajpie grałem na pianinie, a co drugi dzień chodziłem do Klubu Motocrossowego, żeby pojeździć. Spotykałem się z taką jedną Violettą. Dziewczyna śliczna, jak obrazek. Do tego miła i inteligentna. Już w liceum zostaliśmy parą, a nasz związek ciągnął się długie lata. Widziałem w niej matkę moich dzieci, planowałem się z nią zestarzeć, ale po wypadku mnie zostawiła. Nieczuła suka.
            Myślę o niej jak najgorzej. Nie powinienem, ale tak jest łatwiej. Kiedyś dałbym sobie uciąć za nią rękę. Byłem pewny, że kocha mnie tak samo mocno, jak ja ją. I jak na ironię losu, zostałem bez tej cholernej ręki. I to dosłownie.
            Wychodzę z kliniki prosto w ścianę zimnego deszczu. Unoszę głowę i pozwalam kroplom ciąć mnie po twarzy. Chwilę tak stoję, a potem ruszam do domu. Polubiłem jesień właśnie ze względu na ten deszcz. Dawniej chyba najbardziej lubiłem lato. Zawsze było takie kolorowe, upalne, radosne. Violetta zakładała na siebie mniej i można było się opalać, i jeść lody. Teraz tego nie lubię. Teraz jest za gorąco, słońce za mocno świeci w oczy, dzieci za wesoło krzyczą, a roztopiony asfalt lepi się do butów.
            Jesień jest zupełnie inna. Deszczowa, szara, zimna. Taka jak ja. Porywisty wiatr głaszcze po włosach, by później otulić chłodem, pchając się pod kurtkę, jakby szukał odrobiny ciepła. I chyba je znajduje, bo zawsze gdy wracam po takim spacerze, czuję się, jakby wyziębło mi serce. Nie żebym był z tego powodu zawiedziony. Nie przeszkadza mi to. Ani trochę. I mimo że ten wiatr tak się lubi wpychać, gdzie popadnie, a ja na to przystaję, to bardziej lubię ten deszcz, który przekonał mnie do polubienia jesieni.
            Co w nim takiego jest? To powiernik. Przynajmniej mój. Zna wszystkie moje lęki, a przy tym pomaga mi ukryć rozpacz. Dzięki niemu mogę sobie płakać incognito, gdzie chcę i kiedy chcę. Ludzie się wtedy nie zatrzymują. Nie rozróżniają czy po policzkach płyną łzy, czy to tylko krople deszczu. To dlatego lubię tę jesienną pluchę. Tylko wtedy mogę bezkarnie rozklejać się i płakać, jak bezradne dziecko. W inne pory roku nie wypada. W końcu jestem już dorosłym mężczyzną, a oni nie płaczą.
            Osobiście uważam, że to kompletna bzdura, bo kiedy życie obraca się o 359 stopni, gdy cały świat rozpada się, bez żadnego ostrzeżenia, na pół, albo roztrzaskuje się z hukiem, jakby był jakąś porcelanową kulką, ciężko jest nie płakać. Nawet najtwardsi padają wtedy na kolana i płaczą.
            Ciężko to chyba nazwać nawet płaczem. To przejmujące wycie, rozdzierające serce wycie, które nie łatwo jest uciszyć. Oczywiście po jakimś tam czasie przechodzi w cichy szloch, ledwo słyszalne łkanie; ale gdzieś w głębi serca, tam na jego dnie, gdzie człowiek spycha te wszystkie złe, bolesne rzeczy, o których chce zapomnieć, właśnie tam ciągle można to wycie słyszeć. Przynajmniej ja tak mam. Są chwile, kiedy udaje się temu wyciu wyjść trochę wyżej. Wtedy z utęsknieniem czekam na tę rudą jesień i ten jej deszcz.
Czasami się zastanawiam czy może deszcz to jej łzy. Może rozpacza, gdy ten wiatr odziera ją z tych wszystkich kolorów, ogołaca z resztek przyzwoitości, pozostawiając szarą i nagą na pastwę losu złowrogiej zimy. Wtedy czuję, że łącze się z nią, tak jak teraz, w tej bezsilności, a moje łzy zlewają się z jej łzami. I płaczemy sobie razem całą drogę, aż otwieram drzwi do mojego domu.
Miałem go sprzedać po wypadku. Tak wielki monument nie był mi potrzebny, bo wynajmowaliśmy z Violettą przytulnie gniazdko. Dopóki nie odeszła... Wyprowadziłem się od niej zaraz po wyjściu ze szpitala. Musze przyznać, że była na tyle uprzejma, że spakowała moje rzeczy już wcześniej. Wystarczyło tylko, że wpakowałem je do taksówki i przywiozłem je tutaj. Okropnie uczynna z niej dziewczyna. Wręcz obrzydliwie uczynna. Aż mi mdło.
Większość pokojów jest pozamykana na cztery spusty. Korzystam w sumie z mojej starej sypialni i łazienki, rzadziej z kuchni. Resztę omijam szerokim łukiem. Każdy z nich jest przesiąknięty wspomnieniami. W większości dobrymi wspomnieniami, które teraz łamią mi serce, bo nie mam z kim sobie ich przypominać, co przywraca wspomnienia, które usilnie staram się wyprzeć ze swojej świadomości.
Pierwszym co robię po przekroczeniu progu, jest włączenie wieży. Nie ściągam kurtki, butów, nie myję rąk, nie świecę światła. Włączam muzykę, obojętnie jaką, i puszczam ją głośno, by zagłuszyć moje myśli. Rzadko kiedy jej się to udaje, ale przynajmniej chociaż trochę je przygłusza. Ponadto nie lubię ciszy. Ostatnio stwierdziłem, że się jej boję, co jest kolejnym powodem do wstydu. Faceci nie tylko nie płaczą, oni też niczego się nie boją. Chyba jestem straszną ciotą, bo płaczę i się boję.
Cisza mnie przeraża, bo to właśnie ją usłyszałem w ten felerny dzień. Wcześniej czymś absurdalnym było, dla mnie, usłyszeć ciszę. Wtedy, pomiędzy tym, jak urwały się nasze krzyki, a przyjazdem karetki, dudniła w moich uszach, jak młot pneumatyczny. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie potrafiłem jej przerwać. Chciałem jak najszybciej się jej pozbyć, ale nie byłem w stanie.
Zrzucam ciuchy i idę do łazienki. Biorę długi prysznic, pozwalając ciepłej wodzie ogrzać moje zziębnięte ciało. Wycierając się, patrzę na puste miejsce nad umywalką. Kiedyś wisiało tutaj lustro. Zdjąłem je, bo nie mogłem na siebie patrzeć. Mimo że wiele rzeczy, które machinalnie wykonuje każdego dnia, przypomina mi, że jestem niekompletny, to właśnie to moje odbicie uświadamiało mi jak bardzo. Nie chodziło tu tylko o brak lewej ręki. Jeżeli można mówić o jakimkolwiek szczęściu, to na pewno je miałem, gdy ją odcinali. Zawsze mogła być to prawa, a wtedy moje egzystowanie byłoby o wiele trudniejsze, w końcu jestem praworęczny.
Nie chodziło więc o tę cholerną lewą rękę, a raczej jej brak. Do tego można przywyknąć, nauczyć się z tym żyć, chociaż Violettę to przerosło. Gdy jeszcze leżałem w szpitalu, przyszła mnie odwiedzić akurat w momencie, gdy pielęgniarka zmieniała opatrunek na moim kikucie. Widziałem przerażenie w jej oczach. Fakt, że ręka wyglądała w pierwszych dniach paskudnie, ale nie spodziewałem się tak fatalnej reakcji. Widziałem pewien rodzaj obrzydzenia w jej oczach. Zaczęła odwiedzać mnie coraz rzadziej, mimo że z kikutem było coraz lepiej.
Zerwała ze mną w dniu, w którym wypuścili mnie z oddziału. Pojechałem do niej, będąc zdziwionym, że po mnie nie przyjechała. Zastałem ją w drzwiach ze spakowanymi w walizki, moimi rzeczami. Powiedziała, że nie może ze mną być, bo się zmieniłem, zamknąłem w sobie i nie dopuszczam jej do siebie. Osobiście uważam, że to ona nie chciała dopuścić do siebie kogoś bez kończyny.
Przez wypadek straciłem nie tylko rodziców, rękę, ale i osobę, którą kochałem najbardziej na świecie. Violetta okazała się moim największym rozczarowaniem. W końcu ufałem jej, wierzyłem, że zostanie ze mną, mimo tego całego syfu. Nie została. Odeszła, mimo że wśród znajomych uchodziliśmy za parę idealną. Winda, która wiozła nas do nieba, zacięła się niespodziewanie. Na domiar złego zostałem w niej sam, urwały się liny i nie mogłem nic zrobić. Zacząłem spadać wraz z nią i czekałem tylko na huk.
W odbiciu w lustrze, bardziej niż niepełnosprawności, nie mogłem znieść tych pustych źrenic, nieobecnego wzroku, pozbawionych dawnego blasku zielonych tęczówek. Nie mogłem znieść tego, że nie ma już we mnie nic, dlatego zdjąłem lustro, a potem przestałem przejmować się również tym, że praktycznie już nie żyję, tylko pełzam, byleby tylko dopełznąć do końca.
Bycie na samym dnie wcale nie jest do końca tak złe, jakby mogło się wydawać. Przynajmniej mam tę świadomość, że niżej już być się nie da, co i tak nie wprawia mnie w optymistyczny nastrój. Mam dwadzieścia osiem lat i żadnego życia przed sobą. Ros na każdej sesji powtarza mi, że mam to wszystko na własne życzenie. Ma rację. Przecież mógłbym się jakoś pozbierać, wyjść do ludzi, spotykać się z tymi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, żeby się wzajemnie wspierać. Tylko po co? Nie mam na to najmniejszej ochoty. Wolę być sam. To moje życie, albo raczej jego brak. Nie chcę w nim nic zmieniać. Chcę tylko dotrwać sobie do jego końca, a że na starość będę zgorzkniały i zdziczały, no cóż, nie zaszkodzę tym nikomu, bo nie mam zamiaru się z nikim związać. Nie zniósłbym kolejnych, pełnych obrzydzenia, spojrzeń.
Biorę dwie tabletki Xanaxu i popijam je wodą z kranu. Tylko dzięki nim na chwilę pozbywam się swoich lęków. Nie na długo, ale zawsze coś. Kładę się na łóżku i gapię w sufit, słuchając Sonaty księżycowej. Zasnąć też się boję, bo od sześciu miesięcy budzę się z krzykiem, zlany potem i łzami. Co noc mam ten sam sen. W sumie to chciałbym, żeby był to koszmar. Mógłbym się wtedy z niego obudzić i stwierdzić, że nie ma on nic wspólnego z rzeczywistością. Tymczasem ten sen jest bardziej, jak wspomnienia. Klatka po klatce przelatuje mi przed oczami wypadek.
Kupiłem nowy samochód. Mustang z 1967. Zawsze miałem słabość do zabytkowych aut. Czerwony, z białymi paskami przebiegającymi przez środek. Cieszyłem się, jak małe dziecko, gdy usiadłem za jego kierownicą. Tata też był nim zachwycony. Uparł się, że musi go wypróbować. Jechaliśmy na ślub siostrzeńca mamy. Mieliśmy po drodze zabrać Violettę. Tata uparł się, że poprowadzi. Dlaczego miałbym odmówić mu tej przyjemności? Mama usiadła obok niego, a ja na tylnim siedzeniu.
Pisałem do Violi, że za chwilę będziemy, gdy ciężarówka jadąca z naprzeciwka, zjechała nagle na nasz pas i z dużą prędkością uderzyła w mojego nowiutkiego Mustanga. Mama strasznie krzyczała, ale najbardziej przeraziło mnie, gdy ten krzyk się urwał. Spojrzałem na jej zgniecione ciało i nie mogłem rozpoznać w nim znajomych rysów. Tata nie wyglądał lepiej. Chciałem do nich coś powiedzieć, zażartować, ale głos uwiązł mi w gardle. Nie czułem bólu. Nawet nie zauważyłem, że mam zmiażdżoną lewą rękę. Nie chciałem wierzyć, że to koniec. Zginęli na miejscu. Nie byłem nawet na ich pogrzebie, bo musiałem przejść powtórną operację. Najpierw chcieli uratować tę moją rękę, ale coś poszło nie tak i obcięli mi ją na wysokości łokcia.
Ros mówi, że nie powinienem się obwiniać, ale nie mogę przestać zastanawiać się, czy gdybym ja prowadził, udałoby się uniknąć tragedii, albo chociaż trochę zmniejszyć jej skutki. Może przeżyliby... Może udałoby mi się ich uratować... Może gdybym przekomarzał się z tatą trochę dłużej, nie znaleźlibyśmy się wtedy w tamtym miejscu. Może gdybym się przekomarzał krócej...
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że gdy próbuję ich sobie przypomnieć, nie widzę ich szczęśliwych, siedzących w kuchni, albo spacerujących po parku, czy w ogóle w jakimś innym miejscu, gdzie są radośni i uśmiechnięci, pozbawieni trosk. Widzę ich w tym cholernym samochodzie, przesiąkniętym zapachem strachu i krwi. Nie mogę się pozbyć tego z głowy. Zupełnie, jakby ktoś, kto lubuje się w turpizmie, wytatuował mi ten permanentny obrazek.
Na początku moich sesji powiedziałem o tym Ros. Wierzyłem, że znajdzie jakiś sposób, który pomoże mi przywrócić te dobre wspomnienia. Zależy mi na tym, żeby ich pamiętać, ale nie w taki sposób. Wzruszyła wtedy ramionami, stwierdziła, że z czasem to przejdzie i żebym oglądał dużo ich zdjęć. Tygodniami siedziałem w kuchni i oglądałem albumy. Na pamięć znałem ułożenie każdej fotografii. Wiedziałem, jakie zdjęcie będzie na kolejnej kartce, a gdy zamykałem oczy i próbowałem sobie ich wyobrazić, widziałem ciągle to samo. Przestałem mówić Ros cokolwiek. Jedynym sposobem na uniknięcie tych snów, był brak snu, ale Xanax ma również właściwości nasenne, przez co każdej nocy przesypiam dwie, może trzy godziny.
Staram się sam wybudzać, gdy w głowie zaczyna formować mi się to cholerne wspomnienie, później nawet nie kładę się z powrotem. Do rana oglądam seriale. Wszystkie po kolei, jak leci, odcinek za odcinkiem, sezon za sezonem. Oglądam, żeby oglądać, zabić jakoś czas, który chyba uwziął się na mnie, bo leci niemiłosiernie powoli, jakby na przekór zwolnił, chciał mnie jeszcze dłużej tutaj zatrzymać. Nie ciekawi mnie fabuła, ani główni bohaterowie. Ważne, żeby coś leciało na ekranie. Aktualnie jestem w trzecim sezonie „Desperate Housewives”. To słówko, desperate, bardzo do mnie pasuje. Chyba tylko ze względu na nie zacząłem oglądać. Spoglądam za okno i widzę, że jesień uparła się i postanowiła zalać nas tymi swoimi łzami. Raczej do niej nie dołączę. A przynajmniej nie teraz. Wsłuchuję się w uderzające o parapet krople i czekam, aż skończy się ten kolejny, popieprzony dzień.
Dźwięk domofonu przebija się przez Bacha i sprawia, że się wzdrygam. Patrzę na zegarek. Dziewiąta. Nie sprawdzam nawet, kto chce się do mnie dostać. Postoi sobie i pójdzie. Zawsze tak robią. Czekam więc coraz bardziej niecierpliwie, bo intruz nie chce się poddać i cały czas trzyma ten cholerny, mały guziczek.
 -Czego?! –Warczę, gdy już nie mogę dłużej wytrzymać tego głupiego dźwięku.
 -Cześć! –Odzywa się wesoły, kobiecy głos. –Jestem...
-Nie obchodzi mnie kim jesteś –przerywam jej. –Idź sobie tam, skąd przyszłaś.
Gdzieś w głębi czuję, że przysłała ją Ros i mam ochotę iść do jej gabinetu i powiedzieć jej, co o tym wszystkim myślę. Nie byłyby to ciepłe słowa, bynajmniej. Nie cierpię, gdy ktoś usilnie próbuje wpychać się w moje życie z nadzieją, że je naprawi; że mnie naprawi. Sam nie potrafię się poskładać, a niby ktoś miałby to zrobić? To nie jest takie proste... Nic już nie jest takie proste.
           Po trzydziestu czterech minutach, nie wytrzymuję. Zrzucam kołdrę i otwieram jej tę bramkę. Ze złością staję w progu drzwi wejściowych i czekam, aż podejdzie. Na zewnątrz jest zimniej niż wczoraj. Deszcz wygląda, jak wodospad, a mgła sprawia, że ciężko mi zobaczyć czubek własnego nosa. Mrużę oczy i wpatruje się w to mleko. Przez chwilę mam nadzieję, że dziewczyna sobie poszła. Swoją drogą, kto normalny wybiera się gdziekolwiek w taką pogodę?
           Najpierw zauważam czerwoną pelerynę. Wyłania się z tej mgły, przywodząc mi na myśl Czerwonego Kapturka. Jest w tym obrazku coś tajemniczego, hipnotyzującego. Opieram się o futrynę, gdy powoli się do mnie zbliża. Zaczynam coraz dotkliwiej odczuwać to, że mam na sobie tylko bokserki. To też jej wina! Gdyby nie zmuszała mnie do wyrwania się z łóżka, nie stałbym przed nią prawie nagi, jak jakiś idiota, albo zboczeniec... Ciekawe co sobie pomyśli?
 -Jejku! –Wykrzykuje i dosłownie wpycha mnie do środka. –Chcesz się przeziębić?
 -Jeśli się przeziębię to tylko dlatego, że musiałem otworzyć ci drzwi –mówię oschle. Słyszę jak wzdycha, a potem ściąga ten czerwony kaptur. Czarne loki rozsypują się jej po twarzy. Odgarnia je szybko i zabiera się za ściąganie peleryny. Ma na sobie czarną bluzkę i granatowe, krótkie spodenki.
 -Gdzie mogę to powiesić? –Zwraca się do mnie, robiąc na środku holu niemałą kałużę.
 -Najlepiej załóż to na siebie i wyjdź.
Przez chwilę patrzy na mnie z niedowierzaniem. Ma brązowe oczy i usta wymalowane czerwoną szminką. Chyba to jej ulubiony kolor. Zaciska mocniej palce na pelerynie, ale powstrzymuje się od jakiegokolwiek komentarza. Zaczyna rozglądać się po pomieszczeniu i po chwili widzę na jej twarzy uśmiech satysfakcji. Nie zwracając na mnie uwagi podchodzi do haczyka i wiesza na nim tę swoją czerwoną pelerynkę. Zaczyna mnie irytować coraz bardziej. Czy ona myśli, że jest u siebie?
 -Dobrze –uśmiecha się, tym razem do mnie. –Mam na imię...
 -Posłuchaj mnie, Red –znowu jej przerywam. –Nie obchodzi mnie to jak masz na imię, naprawdę. Idź już sobie.
Spogląda na drzwi i waha się. Chyba się nad czymś zastanawia. Kilka razy otwiera i zamyka te krwiste usta, jakby dobierała odpowiednie słowa. Później zaciska je w wąską linię i spuszcza wzrok. Wpatruje się w swoje przemoczone trampki, a potem oddaje strzał.
 -Mogłabym się chociaż wysuszyć? –Mruczy pod nosem. –Chyba nie wyślesz mnie taką przemoczoną? Paskudna dzisiaj pogoda.
            Mam ochotę rwać sobie włosy z głowy. Mam ochotę jej wygarnąć, że mogła o tym pomyśleć wcześniej, zanim postanowiła mnie napastować. Zamiast tego wywracam oczami i mówię jej, że w łazience mam suszarkę, więc może wysuszyć tam buty i rajstopy. Obdarza mnie promiennym uśmiechem i dziękuje. Kręcę tylko głową i pokazuje jej, jak obsługiwać sprzęt. Zostawiam ją i idę do sypialni. Trochę to potrwa, a nie będzie przecież chodzić boso. Wyciągam z szuflady parę skarpetek i wracam do niej. Opiera się rękami o suszarkę i stoi tak przed nią w samych koronkowych majtkach. Mogłem się domyślić, że będą czerwone. Na lewym udzie ma wytatuowany łapacz snów. Ciekawe czy faktycznie pozwala jej śnić tylko te dobre sny.
 -Majtki dobierasz pod kolor peleryny, czy odwrotnie?
Wzdryga się i rumieni. Szybko chwyta za spodenki i wciąga je na tyłek. Podaję jej skarpetki i mówię, żeby je założyła. Nie czekam, aż znowu zacznie mi dziękować. Idę do siebie.
            Ubieram się i modlę o to, żeby jak najszybciej sobie poszła. Instynkt samozachowawczy podpowiada mi, że jeżeli Red zostanie trochę dłużej w tym domu, to stanie się coś strasznego, coś do czego nie chciałbym dopuścić. Męczę się z guzikiem od jeansów. Jeszcze ciężko zapina mi się go jedną ręką. Już prawie przeklinam, gdy nagle pojawiają się jej ręce i go zapinają. Tym razem to ja się wzdrygam. Odruchowo łapię ją za nadgarstek. Patrzy mi prosto w oczy.
 -Zwykle wolę, gdy kobieta go rozpina. –Uśmiecham się krzywo.
Znowu się rumieni i gwałtownie wyszarpuje rękę, mrucząc pod nosem coś o leśnych głupkach. Prawie wybiega z sypialni, ślizgając się po podłodze. Prycham, uśmiechając się szerzej.
            Jest straszna. Znajduję ją w kuchni. Zagląda do każdej szafki, a gdy znajduje to czego szukała, z jej ust wydobywa się cichy okrzyk radości. Siadam przy stole i podpieram brodę dłonią. Przyglądam się jej ruchom. Powinienem zacząć na nią krzyczeć, ale czuję, że to bezcelowe, bo i tak zrobi to, na co będzie miała ochotę. Włącza czajnik i czeka, aż zagotuje się woda, wystukując palcami na blacie jakąś melodię.
 -Ros cię przysłała, Red? -W sumie to może wcale od niej nie jest? Może jest psychopatycznym mordercą? Wolałbym. Skróciłaby moje męki.
 -Tak –patrzy na mnie przez ramię.
 -Mówiłem jej, że nikogo...
 -Nie chcesz. Wiem, wiem. –Tym razem to ona mi przerywa.
            Parzy herbatę, a potem jak strzała wybiega z kuchni. Wraca po chwili z torebką, w której czegoś szuka. Wyciąga na stół butelkę z czymś czerwonym- czemu mnie to nie dziwi?- i jakieś przyprawy. Bije mnie po ręce, gdy próbuję po nie sięgnąć. Patrzę na nią spod byka, ale ona tylko grozi mi palcem ze śmiechem, a potem zaczyna wlewać tę ciecz i sypać te przyprawy do herbaty. Szkoda, że nie wzięła ze sobą kociołka. Może wcale nie jest Czerwonym Kapturkiem tylko Babą Jagą?
            Zadowolona z siebie, kładzie przede mną filiżankę, ba podsuwa mi ją prawie pod nos i skinieniem głowy zachęca do wypicia. Mówi, że to tajna receptura jej prababci i że zakocham się w tej herbacie, i nie będę chciał pić nic innego. Patrzę na nią z powątpiewaniem, ale próbuję. Naprawdę chciałbym, żeby dodała do niej czegoś trującego, wyświadczyłaby mi ogromną przysługę. Niestety herbata nie jest zatruta i smakuje cudownie. Rozgrzewa mnie od środka i sprawia, że przez moment czuję pewnego rodzaju błogość. Pytam Red, co do niej dodała.
 -Sok malinowy, własnej roboty, i przyprawy. –Więcej nie zdradzi, bo to rodzinna tajemnica. –I mam na imię Natalia, nie Red.
            Zostaje dłużej, niż powinna. Co chwilę, upijając łyk herbaty, opowiada o tym, jak kiedyś znalazła w piwnicy małe myszki i chciała je zatrzymać, ale gdy wnosiła je do pokoju, przyłapała ją babcia, gryzonie zabrała i zabiła. Później przygarnęła małego jeżyka, którego musiała wypuścić, bo pchły zaczęły skakać po całym domu. Później był kot, który sam uciekł, gdy chciała go wykąpać. Na pamiątkę zostawił jej siedmio-centymetrową bliznę na dłoni. Psa też miała, ale zaraz zdechł, bo się okazało, że jest stary i chory.
 -Chyba nie powinnam mieć zwierząt. –Śmieje się i zbiera filiżanki. Wkłada je do zlewu i myje.
            Patrzę na nią chyba z zazdrością. Czuje się swobodniej w moim domu, niż ja. Może dlatego, że nie wywołuje w niej tych wszystkich wspomnień, które bolą? Podchodzi do okna i je otwiera. Wyciąga rękę i sprawdza czy jest ciepło, czy zimno. Stwierdza, że jest cieplej i już nie pada. Odwraca się do mnie i dziękuje za miło spędzony czas i pomoc. Kłamie. Jestem pewien, że nie spędziła go miło. W końcu co fajnego jest w prowadzeniu monologu? Idzie do łazienki po rajstopy i trampki. Bierze pelerynę i zarzuca ją na siebie. Dobre wychowanie każe odprowadzić mi ją do drzwi.
 -Żegnaj –mówię wymownie. Nie chcę, żeby więcej przychodziła.
Uśmiecha się tylko i nic nie mówi. Odwraca się i po chwili jej czerwona peleryna znika za bramką.
Zjawia się kolejnego dnia. Punkt dziewiąta. Łudziłem się tylko, myśląc, że sobie odpuści. Przynosi dwie siaty zakupów, bo widziała, że nie mam nic w lodówce. Zastanawiam się, czy przekopała też moje szafy. Robi tę swoją popisową herbatę i kanapki. Znowu siedzimy w kuchni, a ona opowiada, jak kiedyś zaplątała sobie włosy w linę od prowizorycznej huśtawki.
 -Wiesz, taka deseczka, kawałek liny i drzewo. –Śmieje się. Miała włosy długie, aż do pasa.
Ciężko jest mi wyobrazić ją sobie z długimi włosami. Ciekawe, czy wtedy też się tak kręciły.
 -Mama musiała je obciąć, bo nie dało się ich wyplątać. Była wściekła.
Szybko zmienia temat. Ile ich ma w zanadrzu? Nie miałem pojęcia, że w ogóle da się tak balansować pomiędzy kilkoma, zgoła odmiennymi, kwestiami. Mi jest ciężko wymyślić chociaż jedną. Red od jednej opowieści przechodzi do drugiej, zupełnie niepowiązanej, jak gdyby brała kolejną książkę w księgarni, z zupełnie innego działu, i czytała jej fragment. Teraz mówi o młodszej siostrze, która się zakochała i prawie fruwa po domu. Śmieje się z niej i zastanawia, kiedy się rozstaną.
 -Czemu życzysz im źle? –Pytam.
 -Bo Lena zakochuje się średnio dwa razy w tygodniu. –Odpowiada i zaczyna się rozglądać po kuchni.
Nie wiem, co takiego w niej jest, że nie potrafię jej wyrzucić. Cały czas sugeruję, że ma więcej nie przychodzić, a ona każdego dnia wraca i siedzimy sobie razem, jakbyśmy byli przyjaciółmi. Sam jej na to pozwalam. Swoje zachowanie tłumaczę tym, że rodzice dobrze mnie wychowali i nie wypada wyrzucać kobiety za drzwi. Tłumię w sobie ten strumień świadomości, który mówi mi, że po prostu lubię, jak przychodzi, że przyzwyczaiłem się do jej głosu, niesfornych loków i pomalowanych na czerwono ust.
Któregoś dnia łapię się na tym, że czekam na nią. Zaczynam wcześniej wstawać, żeby się przygotować. Myję się, ubieram, a potem schodzę do kuchni, gdzie gotuję wodę. Z szafki wyciągam kubki i wrzucam do nich herbatę. Za pięć dziewiąta zalewam torebki. Równo o dziewiątej przychodzi Red, zostawia kurtkę w holu i do mnie dołącza. Wyciąga torebki z kubków, dolewa do herbaty malinowego soku i dosypuje przypraw. Potem wspólnie robimy śniadanie, a ona opowiada, co się u niej działo. Nigdy nie pyta, co u mnie. Nie naciska na mnie. Po prostu mówi i mówi, a ja słucham.
 -Musimy tu posprzątać –stwierdza, krojąc pomidora.
 -Po co?
 -Nie możesz mieszkać w syfie!
            Nie zważa na moje protesty. Wkłada mi do ręki szmatkę i daje płyn. Sama bierze mopa. Ze zgrozą patrzę, jak podchodzi do wieży i wyłącza Beethovena.
 -Nie rób tego. –Cisza zaczyna dudnić mi w uszach. Patrzy na mnie przez chwilę, a potem wzrusza ramionami.
 -Nie będziemy sprzątać przy klasyce! –Wkłada płytę, którą przyniosła ze sobą. Z głośników płyną pierwsze dźwięki. To Modern Talking. Bierze się do mycia podłóg i śpiewa Cheri Cheri Lady, kręcą przy tym pupą. Uśmiecham się i zaczynam ścierać półki. Red podchodzi do mnie po chwili i chwyta mnie za biodra. Zaczyna mną obracać i śpiewa.
 -My sexy, sexy lover, oh tell me that’s no other... –Śmiejemy się oboje.
To chyba pierwszy raz od pół roku, kiedy się śmieję. Szczerze śmieję. Patrzę w jej czekoladowe oczy i zaczynam się denerwować. Uświadamiam sobie, że boję się tego, jak ważna może się dla mnie stać.
            Chyba zauważa zmianę w moim nastroju, bo puszcza mnie i sięga po wiaderko. Dalej sobie śpiewa pod nosem i kończy sprzątanie. Dalej papla te swoje opowiastki, ale zachowuje dystans. Do późna gramy w Scrabble, w które ciągle mnie ogrywa. Mam wrażenie, że oszukuje, bo wymyśla słowa, które pierwszy raz słyszę, ale zawsze ma do nich wytłumaczenie i mówi, że gdybym więcej wychodził, czytał, brał udział w jakichś kulturalnych wydarzeniach, zamiast siedzieć w domu, to mój zasób słownictwa byłby o wiele większy i nie użalałbym się nad przegraną.
            Patrzę na nią podejrzliwie, a ona się śmieje. Potem wstaje i stwierdza, że musi już iść. O mały włos nie wypowiadam na głos „zostań”. W ostatniej chwili gryzę się w język i wzruszam ramionami. Proponuję w zamian, że jutro nie musi przychodzić, może zrobić sobie wolne, bo przecież nie jest do mnie uwiązana i też ma swoje życie i innych znajomych. Patrzy na mnie z politowaniem i mówi, że będzie o dziewiątej, a mi serce przez chwilę bije niemiarowo, bo przez moment obawiałam się, że skorzysta z mojej propozycji.
            Źle jest się tak do kogoś przyzwyczaić. Źle się przed kimś odkrywać. Powinienem to wiedzieć; przecież z Violettą było podobnie. By uniknąć zranienia, ubierałem solidną zbroję. Taką, przez którą trudno było się przebić komukolwiek. Zawsze znałem swoją wartość i byłem pewny siebie. Nie obchodziło mnie, co myślą o mnie inni. Tylko rodzinę dopuszczałem bliżej, bo wiedziałem, że na nich mogę liczyć. To Violettę dopuściłem do siebie, jako pierwszą spoza. Stopniowo ściągałem z siebie to żelastwo i odsłaniałem przed nią. Zadała cios, kiedy byłem całkiem bezbronny. Nie do końca sprawiedliwe jest to, że tak naprawdę zranić mogą tylko najbliżsi. Ci, na których człowiekowi najbardziej zależy. Bo co mnie obchodzi jakiś ludzik, który ma gorszy dzień, jest zazdrosny, czy cholera wie, co tam jeszcze, obraża mnie, wyzywa od najgorszych, czy puszcza w obieg wyssane z palca ploty na mój temat. On mnie nie zrani. Ale gdy osoba, którą kochasz całym sercem, patrzy na ciebie z obrzydzeniem, boli. Boli, jak nie wiem. Nie mam zamiaru znowu tego przeżywać, ale kolejnego dnia, znów czekam na Red.
            Bierze mnie na spacer. Stwierdza, że jak będę dłużej siedział w czterech ścianach, to skisnę. Niechętnie wychodzę na zewnątrz i z powątpiewaniem patrzę w niebo, które prawdopodobnie podaruje nam ogromną ulewę w podzięce, za próbę pooddychania świeżym powietrzem. Chcę jej powiedzieć, że w taką pogodę lepiej zostać w domu, ale jest już kawałek przede mną. Mam ochotę ją olać i wrócić, ale idę za nią. Nic nie mówi, gdy ją doganiam, tylko lekko się uśmiecha i nuci pod nosem Let it go.
            Jest taka pogodna. Nie widziałem, żeby kiedykolwiek miała gorszy humor. Nie ma w niej ani grama goryczy, która mnie przepełnia. Jest jak dziecko, nieświadome tego, że na świecie nie jest kolorowo, że dominują w nim raczej odcienie szarości. Z jednej strony mam ochotę jej utrzeć nosa i pokazać, że życie jest okropne, bo bezczelnie potrafi zrujnować każdy plan, który sobie ułożysz, ale z drugiej nie chcę pozbawiać jej tej naiwności. A może po prostu dochodzi do mnie powoli i boleśnie fakt, że sam wybrałem sobie taki los i zazdroszczę jej, że ona potrafi się cieszyć z największej pierdoły...
            Szura nogami po opadniętych liściach. Mam wrażenie, że im więcej leży ich na chodniku, tym lepiej. Prycham i kręcę głową.
 -Powinni je posprzątać –wskazuję na liście. Red gwałtownie się zatrzymuje i patrzy na mnie jak na wariata.
 -Zwariowałeś?
Kiwam głową, w końcu chodzę do psychiatry, a to o czymś świadczy. Chyba zauważa niefortunny dobór słowa, bo się rumieni, ale zaraz zaczyna mi tłumaczyć, że przecież bez tych liści, tych żółciutkich, czerwoniutkich, brązowiutkich, pomarańczowiutkich i innych –utkich liści byłoby strasznie szaro jesienią.
 -W taką pogodę nawet z nimi jest szaro –rozglądam się. Łapie mnie za rękaw, zwisający z kikuta i ciągnie przed siebie.
            Wspinamy się po kamienistej ścieżce, którą przyozdabiają te jej cholerne, kolorowe liście. Między kamieniami płynie mały strumyczek, a po bokach wznoszą się nagie skały, które ukrywają ten uroczy zakątek przed resztą świata. Zastanawiam się, skąd Red zna to miejsce. Pytam ją o to. Mówi, że Lena jej kiedyś pokazała.
 -Lubi się wspinać.
 -Ty też?
Kiwa przecząco głową. Nie dałaby rady. Ma lęk wysokości. Trochę podbudowuje mnie ta informacja. Nie tylko ja się czegoś boję...
            Dróżka jest śliska, więc ujeżdżam, w którymś momencie i ciężko jest mi złapać równowagę. Wkurzam się, bo nie miałbym z tym problemu, gdybym miał drugą rękę. Wkurzam się jeszcze bardziej, gdy ona łapie mnie za prawy łokieć. Patrzę na nią morderczo, ale wytrzymuje to spojrzenie i puszcza mnie dopiero, gdy upewnia się, że stoję twardo na nogach. Odwraca się i rusza dalej.
            Na samej górze jest jezioro, z krystaliczną wodą i mała, drewniana ławeczka. Siadamy na niej i czekamy. Sam nie wiem na co. Chyba na ten deszcz, który wisi w powietrzu. Czuję, że wiatr robi się silny. Kulę się, gdy łaskocze mnie po szyi.
 -Czemu nie wziąłeś szalika? ­Pyta mnie nagle.
Nie czeka na odpowiedź, tylko odwija swój i owija mnie nim.
 -Teraz tobie będzie zimno.
 -Wcale nie –zapina kołnierzyk kurtki. –Mogę sobie ją zapiąć pod sama szyję. Twojej się nie da. Jakaś do dupy jest. Powinieneś kupić nową.
Patrzę na nią oszołomiony, a one wybucha śmiechem, płosząc przy okazji ptaki, które kryły się gdzieś w pobliskich drzewach. Potem wstaje z ławki, bierze w ramiona kupę liści i podrzuca je do góry.
 -Gdyby tylko wyszło słońce! –Pozwala, żeby liście spadły jej na głowę. –Zobaczyłbyś, jak tu pięknie.
            I, na Boga, wychodzi to słońce. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Najpierw wygląda nieśmiało zza chmur, ale wiatr pomaga mu odsłonić się całkowicie. Nie mogę uwierzyć własnym oczom, gdy pierwsze promienie docierają do twarzy Red i rozświetlają ją jeszcze bardziej. Wygląda, jak wróżka. Jak jedna z tych od Dzwoneczka; ta której talentem jest światło. Robi się naprawdę pięknie wokoło. Kolorowo. A mnie zamiera serce na widok uśmiechu, który mi posyła.
            Wracamy do domu, gdzie Red podgrzewa krem z dyni, który przyniosła. Jemy go w milczeniu. Co chwilę na nią zerkam. Nie umiem się powstrzymać. Jest w niej coś. Coś czego nie widać, ale działa to na mnie. Porusza każdą moją komórkę. Serce gubi miarowy rytm, ale bije mocniej. O wiele mocniej, niż biło dotychczas. I tylko rozum, jak zawsze, ma jakieś ale. Podpowiada, że to nie jest dobre. Ani trochę.
 -Nie smakuje ci? –Jej głos wyrywa mnie z transu.
 -Dlaczego? Bardzo dobre –odpowiadam i nabieram kolejną łyżkę. Wzrusza ramionami. Czuję się głupio, bo przyłapała mnie na gapieniu się na nią. Jeszcze pomyśli sobie, że chciałbym...
            Może i bym chciał, żeby została w moim życiu na dłużej; żeby opowiadała mi codziennie o zapłaconych mandatach za zbyt szybką jazdę, o posklejanych rzęsach, bo skusiła się na tani tusz, o niesfornych lokach, których w końcu chciałaby się pozbyć, bo doprowadzają ją do szewskiej pasji, o śmieszności głupich programów w telewizji. Może i bym chciał, żeby codziennie ogrywała mnie w Scrabble i śpiewała do ucha głupie piosenki. Tylko czy ona by chciała?
            Co mogę jej dać, oprócz mroku, który całkowicie mnie pożarł? Oprócz tego smutku, który wypełnia całą moją duszę tak bardzo, że przelewa się przez jej krawędzie, zostawiając mokrą plamę tam, gdzie na chwilę się zatrzymam; oprócz tych nieprzespanych nocy, tych krzyków przeraźliwych, tych obrazów, które mnie męczą i nie pozwalają żyć normalnie. Jedyne, co jej mogę ofiarować to ta gorycz, której smak czuję w ustach każdego dnia...
            A ona jest za młoda, zbyt pełna życia, zbyt szczęśliwa, zbyt śliczna, zbyt otwarta, zbyt optymistyczna, żeby skazać ją na żywot z kimś tak niekompletnym, jak ja.
 -Co robisz? –Pytam, gdy wyciąga nóż i zaczyna się w nim przeglądać.
 -Poprawiam makijaż –maluje usta czerwoną szminką, wycierając palcem miejsca, w których wyjechała poza ich linię.
 -Przeglądając się w nożu?
Odkłada go i przez chwilę patrzy na mnie, jakbym mówił do niej w innym języku.
 -Przecież nie masz lustra w łazience.
Jej odpowiedź jest tak oczywista, że przez chwilę przetrzymuję w sobie powietrze, a później z drżeniem je wypuszczam. Błagam w myślach, żeby nie zaczęła drążyć tematu. Nadaremno.
 -Właściwie dlaczego? –Opiera łokcie na stole, dłońmi podpiera brodę i wbija we mnie czekoladowe oczy, oczekując odpowiedzi.
 -Co dlaczego? –Udaję, że nie wiem, o co jej chodzi.
 -Dlaczego nie masz lustra? –Nie odpuszcza.
Waham się. Skubię róg serwetki i zastanawiam się, czy jej powiedzieć. W końcu ryzykuję i mówię, że to dlatego, że nie lubię moich oczu.
 -Przecież masz śliczne oczy! –Odpowiada zdumiona.
 -Mam puste oczy.
Na jej twarzy pojawia się smutek, ale zaraz znika. Podaje mi do ręki nóż i przez moment myślę, że powie mi, że powinienem wbić go sobie w serce, bo to dla mnie jedyne wyjście, ale jak zawsze mnie zaskakuje.
 -Uczesz się. Idziemy na karaoke.
            Nie wiem, jakim cudem udaje jej się przekonać mnie do występu. Drzemy się do mikrofonów, jak głupki, fałszując niemiłosiernie, gdy próbujemy wyciągnąć najwyższe dźwięki. Reszta gości podchodzi pod scenę i śpiewa razem z nami. Wszyscy świetnie się bawią. O dziwo ja też. Red chwyta mnie za rękę i wracamy do stolika. Duszkiem wypija zamówioną wodę i uśmiecha się do mnie.
 -Jesteś królem karaoke! –Stara się przekrzyczeć muzykę. –Widziałeś te wszystkie dziewczyny, które szalały na twój widok?
 -Widziałem tylko ciebie –wyrywa mi się mimowolnie.
 -Co? –Unosi bezradnie ręce i pokazuje na uszy. -Powtórz, bo nic nie słyszałam!
 -Chyba powinniśmy już iść. Strasznie tu głośno.
            Wychodzimy. Ulżyło mi, że nie słyszała, co jej powiedziałem. Nie chcę, żeby wiedziała, jakie uczucia się we mnie budzą. To nie byłoby właściwe. Proponuję, że ją odprowadzę, ale ona upiera się, że będzie odwrotnie. W końcu to ona mnie zaprosiła, więc czuje się zobowiązana, odstawić mnie do domu całego i zdrowego. Wiem, że nie ma sensu się z nią kłócić, więc kiwam tylko głową.
            Z przyzwyczajenia nie zapalam światła. Tylko od razu kieruję się do wieży. W połowie drogi oślepia mnie lampa, a na nadgarstku czuję, jej dłoń. Odwracam się do niej i patrzę nic nie rozumiejąc.
 -Leon... –Obejmuje ciepłymi dłońmi moją twarz. –Powieś lustro –uśmiecha się lekko. Wychodzi, a ja wyciągam zza szafy zakurzone lustro i wieszam je w łazience. Płynem do szyb myje je dokładnie, jakby od tego zależało to, co w nim zobaczę. Trochę się boję. Nie tego, że oczy nadal będą puste, a ręka ucięta. To już widziałem. Boję się rozczarowania. Boję się, że nie zobaczę w sobie tego, co ona we mnie widzi. Bo przecież coś widzi, prawda? Inaczej nie kazałaby mi go powiesić.
            Wypuszczam głośno powietrze z płuc i otwieram, zamknięte dotąd, oczy. Przyglądam się sobie i przez moment wątpię, bo chociaż zmieniam kąt patrzenia, to nadal nie potrafię w sobie dostrzec tej iskry. Zaczynam myśleć o Red i o tych wszystkich dniach, które z nią spędziłem. O spacerach, herbacie, przesiadywaniu w kuchni. Widzę, jak kąciki moich ust unoszą się do góry, a w zielonych oczach pojawia się blask. Zalewa mnie fala ciepła, która sprawia, że czuję skurcz w żołądku i dreszcz, przebiegający wzdłuż kręgosłupa.
            To ona sprawia, że ten mrok znika, rozproszony przez światło. Ona jest moją lampką, która pozwala wydostać się z tej otchłani, w której się pogrążyłem. Tylko czy przez to, że daje mi światło, sama się nie spali? Uśmiech niknie z mojej twarzy. Kręcę głową i idę do łóżka. Nie chcę, żeby się wypaliła.
            Obrazy zalewają mnie, gdy tylko zamykam oczy. Dzisiaj są tak wyraźne, że czuję nawet ból i zapach krwi. Zaczynam się kręcić niespokojnie i już otwieram usta, z których wydobyć ma się krzyk, ale czuje jakieś ciepło, które mnie otula. Obrazy rozmywają się, a mój oddech uspokaja. Ogarnia mnie spokój i po raz pierwszy przesypiam całą noc, bez przykrej pobudki.
            Rano czuję nieznany ciężar i łaskotanie na klatce piersiowej. Marszczę brwi i otwieram oczy. O mało nie wyskakuję z łóżka, gdy widzę obok siebie Red. Śpi wtulona w moją prawą rękę, a nogę ma przerzuconą przez moje uda. Przyglądam się jej bezkarnie. Ma rozczochrane włosy i rozmazany makijaż. Uśmiecha się lekko przez sen i mruczy, jak kotka. Nie ruszam się, bojąc, że mógłbym ją obudzić. Staram się nawet nie oddychać, żeby jej nie przeszkadzać. Gdy jeden z jej czarnych loków opada na policzek, odruchowo chcę go odsunąć, ale uświadamiam sobie, że kikutem tego nie zrobię.
            Podczas, gdy ja zwymyślam własnego siebie, ona powoli przekręca się na plecy i zaczyna się budzić. Najpierw otwiera jedno oko, potem drugie i przeciąga się seksownie, ziewając. Przez chwilę patrzy w sufit, a potem gwałtownie siada. Rozgląda się przerażona po sypialni, a potem patrzy na mnie i oddycha z ulgą.
 -Myślałam, że wczoraj się upiłam i wylądowałam w łóżku z obcym facetem –śmieje się i przeciera pięściami oczy, rozmazując tusz jeszcze bardziej.
Z impetem znowu się kładzie i odwraca w moją stronę.
 -Jak się spało? –Pyta, jakby to było normalne, że jesteśmy razem w łóżku.
 -Dobrze. Pierwszy  raz się wyspałem –odpowiadam zgodnie z prawdą. –Nie miałem koszmarów.
 -To zasługa tego –klepie się po wytatuowanym udzie.
 -Może. Tylko nie wiem, co ty tu robisz –patrzę na nią podejrzliwie.
Rumieni się słodko.
            Zostawiła swój telefon, a że dziwnie się bez niego czuje, musiała po niego wrócić. Chciała tylko po cichutku wejść i wyjść, ale usłyszała jakieś odgłosy, dochodzące z sypialni. Pomyślała, że jeszcze nie śpię i chciała się wytłumaczyć, skąd zna kod i weszła do pokoju. Zobaczyła, że się rzucam na łóżku, więc chciała mnie uspokoić i mnie przytuliła. Podobno momentalnie przestałem się wiercić i zasnąłem. Nie chciała mnie zostawiać od razu, bo bała się, że znowu zacznę być niespokojny, więc została trochę dłużej, aż sama zasnęła.
 -Skąd znałaś kod?
 -No... –Odwraca wzrok, zakłopotana. –Widziałam, jak go kiedyś wpisywałeś.
 -Red jesteś...
 -Dlaczego nie nazywasz mnie po imieniu?
Jej nagłe pytanie wybija mnie z rytmu.
 -Przecież nazywam.
 -Wcale nie –siada na łóżku i krzyżuje nogi. –Zwracasz się do mnie, nazywasz Red, ale nigdy nie użyłeś mojego imienia.
 -Daj spokój... –Również siadam i mam zamiar iść do łazienki, ale chwyta mnie za rękę.
 -Wypowiedz je –mocniej zaciska palce na mojej dłoni. Wiem, że przepadnę, gdy je wypowiem. Imiona mają podobno wielką moc. Można nimi coś dać, ale i odebrać. Boję się, że ona mi coś odbierze.
 -No powiedz je, proszę.
 -Natalia –mówię słabo. –Naty... –Szepczę i przyciągam ją do siebie.
            Nie opiera się, gdy moje usta delikatnie skubią jej wargi. Popycha mnie na poduszki i siada na mnie okrakiem. Całuje mnie mocniej i drży, gdy przejeżdżam palcami po jej kręgosłupie. Tak bardzo jej pragnę. Jej ciała, jej serca, jej duszy. Jej całej. Z niezamykającą się buzią, z czerwonymi ustami, z całą tą upartością, rumienieniem się. Potrzebuję jej. Tylko czy ona mnie potrzebuje?
 -Chyba nie powinniśmy... –Odsuwam ją od siebie z ciężkim sercem.
 -Ależ oczywiście, że powinniśmy –zbliża się do mnie i całuje skronie. –Bardzo powinniśmy...
Poddaję się jej. Mój mózg odpuścił i już nie stara się przekonać mnie, że kochanie się z Red to najgorszy pomysł.
            Przekręcamy się i teraz ja jestem na górze. Bez opamiętania całuję jej czoło, policzki, nos, oczy, usta, szyję. Delikatnie pieszczę dłonie, ramiona, piersi, brzuch, uda. Obejmuje mnie długimi nogami i oddaje mi się cała. Uśmiecham się, gdy czuję, jak wbija mi w plecy paznokcie. Przejeżdżam palcami po Łapaczu Snów, a jej ciało wygina się w łuk. Ma taką ciepłą, miękką skórę. Całuję ją za uchem, a potem przykładam usta do pulsującego na jej szyi miejsca. Jej oddech jest coraz bardziej urywany, a jęki głośniejsze. Przyspieszam i całuję ją żarliwie. Jej ciałem wstrząsa dreszcz ekstazy, a ja po chwili czuję to samo. Zmęczeni, zasypiamy znowu w swoich objęciach.  Po raz pierwszy od wypadku czuję się szczęśliwy.
            Robi się cicho, gdy wieczorem wychodzi. Odprowadzam ją do samej bramki i całuję w czoło. Chciałbym, żeby została, ale nie mówię jej tego. Boję się, że mógłbym zepsuć tę chwilę. Czekam, aż zniknie mi z oczu i dopiero wtedy wracam do domu. Siadam w kuchni i patrzę na dwie filiżanki, z których, przed chwilą, piliśmy herbatę. Wciąż czuję zapach Red, jej smak, dotyk. Śmieję się, gdy przypominam sobie jej okrzyk rozpaczy, gdy zobaczyła się w końcu w lustrze. Zaczęła się na mnie wydzierać, że nie powiedziałem jej, jak bardzo przypomina straszydło. Wtedy po raz pierwszy powiedziałem jej, że jest piękna, bez względu na to, co ma na sobie, albo jak jest umalowana.
            W nocy rozum znowu się budzi i uparcie mnie przekonuje, że źle się stało. Powinienem dać jej szansę na szczęście, jeżeli naprawdę jest dla mnie ważna. Oczywiście Czerwony Kapturek nie może być szczęśliwy ze Złym, Mrocznym Wilkiem, dlatego muszę pozwolić jej odejść, żeby mogła znaleźć swojego Księcia. Decyzję podejmuję szybko, pod wpływem chwili. Za bardzo mi na niej zależy, żeby ryzykować i spróbować stworzyć związek, który z góry jest skazany na przegraną, bo jestem zbyt pokaleczony.
            Nawet do niej nie dzwonię. Wybieram najprostszą drogę, jak tchórz. Piszę do niej wiadomość, że wyjeżdżam do Hiszpanii, do kuzyna, który mnie zaprosił. Tłumaczę, że to dobry pomysł, bo na chwilę zostawię to miejsce, które tak bardzo przypomina mi o wypadku. Nie wiem ile mnie nie będzie. Może tydzień, może dwa, może nawet dłużej. Dziękuję jej za wszystko, co dla mnie zrobiła i czas, który mi poświęciła.
            W głowie gdzieś tli się nadzieja, że zadzwoni, że będzie prosić, żebym nie wyjeżdżał, ale ona nawet nie odpisuje. Tłumaczę sobie, że było to najlepsze wyjście, bo zasługuje na kogoś lepszego, ale gdzieś w środku czuję, że kolejny raz coś we mnie umiera.
            Cały tydzień chodzę jak struty. Koszmary znowu wróciły. Xanax się skończył za wcześnie i na dodatek zepsuła mi się wieża. Patrzę za okno i głośno wzdycham. Nawet pogoda dostosowała się do mojego nastroju. Jest zimno, ponuro i pada deszcz ze śniegiem. Jesień też przeżywa żałobę, bo już wie, że za niedługo będzie musiała odejść. Dzwonek do drzwi wyrywa mnie z odrętwienia. Staram się go ignorować, ale staje się nie do zniesienia. Idę powoli do drzwi i uświadamiam sobie, że dokładnie siedemdziesiąt osiem dni temu pojawiła się w nich Red. Dokładnie piątego dnia jesieni weszła w moje życie w tych przemoczonych trampkach, zostawiając ślady, których nie jestem w stanie powycierać.
            Otwieram drzwi i serce mi zamiera. Patrzę oniemiały na czerwoną, przemoczoną pelerynę i usta wymalowane na taki sam kolor. Red popycha mnie do środka i patrzy na mnie ze złością.
 -Zmieniłeś kod!
Zmieniłem, bo bałem się, że któregoś dnia przyjdzie podlać roślinki, żeby nie zwiędły pod moją nieobecność. Prycha i kręci głową z niedowierzaniem. Zrzuca z siebie pelerynę i nawet nie zadaje sobie trudu, żeby ją powiesić. Odwraca się do mnie i boleśnie wbija wskazujący palec w moją klatkę piersiową.
 -Ty zasrany idioto! –Krzyczy.
 -Uspokój się. –Chcę ją chwycić za ramię, ale mi się wyrywa.
 -Ja jestem spokojna! Zdenerwowana to byłam, gdy dostałam tę głupią wiadomość! Jesteś głupim głupkiem leśnym!
 -Natalia...
 -O proszę! Nauczyłeś się w końcu mojego imienia! –Kpi. –Posłuchaj mnie uważnie. Czekałam cały tydzień, żeby uspokoić się na tyle, żeby móc do ciebie przyjść i nie urwać ci tej głupiej głowy!
 -Nadużywasz słowa głupi... –Uderza mnie w ramię.
 -Naprawdę myślisz, że nabrałam się na historyjkę z kuzynem? Czemu mnie nie chcesz?
            Na jej twarzy maluje się grymas bólu. Nie chcę, żeby myślała, że jej nie chcę. Kładę dłoń na jej karku i przyciągam ją do siebie. Opieram czoło o jej i patrzę w te czekoladowe oczy.
 -Chcę cię. Tylko uważam, że...
 -Zasługuję na kogoś lepszego? –Kończy za mnie.
Moje milczenie uznaje za odpowiedź. Wpada w jeszcze większy szał. Odpycha mnie i zaczyna nerwowo chodzić po kuchni.
 -A ty nie jesteś dobry bo co? –Rzuca we mnie jabłkiem. –Bo masz depresję? Bo nie masz ręki? Osobiście wolałabym, żebyś nie miał głowy, bo może wtedy nie wymyślałbyś takich głupich rzeczy. –Z rezygnacją siada przy stole i wzdycha. Siedzi tak chyba przez nieskończoność, a potem podchodzi do mnie.
 -Dlaczego uważasz, że nie może komuś na tobie zależeć?
 -Bo się boję, że przestanie.
 -Mi nie przestanie –całuje mnie lekko. –Obiecuję.
Zamykam oczy i oddycham z ulgą. Wierzę jej.
Przeczytałem gdzieś, że życie to ciągłe czekanie na coś. Od gówniarstwa, aż po starość. Czekanie na ulubione jedzenie, na zielone światło, na wakacje, na słońce, na śnieg. Kiedyś czekałem, aż skończy się kolejny pieprzony dzień. Teraz czekam, aż się zacznie. Czekam na leniwy uśmiech Naty, którym wita mnie każdego ranka, na czuły pocałunek w ucho, na wspólne picie herbaty z sokiem malinowym i przyprawami. W końcu zdradziła mi, jak ją zrobić.