CZERWONY
KAPTUREK
Przeczytałem gdzieś, że życie to ciągłe czekanie na coś.
Od gówniarstwa, aż po starość. Czekanie na ulubiony film, koniec lekcji, na
miłość, na obiad, na podwyżkę w pracy. Teraz też czekam. Czekam na koniec
kolejnej pieprzonej sesji. Na przystanku poczekam na metro, które zawiezie mnie
do domu. W domu będę czekać, aż zakończy się kolejny popieprzony dzień, tylko
po to by czekać, aż zacznie się następny. I tak w kółko. Aż do usranej śmierci.
Roslyn
nie jest ze mnie zadowolona. Już nawet nie udaje entuzjazmu podczas naszych
spotkań. Mało się odzywa. Pisze ciągle w tym swoim zeszyciku jakieś
spostrzeżenia na mój temat i co jakiś czas drapie się po brodzie. Ona chyba też
straciła resztki nadziei.
Przez chwilę
na nią spoglądam. Zsuwa okulary na czubek nosa i przeciera oczy. Widać, że jest
zmęczona. Powinienem chociaż trochę ułatwić jej zadanie. Stara się jak może,
chociaż dawno powinna wydać zaświadczenia o zamknięciu mnie u czubków. Problem
w tym, że ja wcale nie chcę jej pomocy, dlatego nie zamierzam, ani trochę
jej pomagać.
Całe te sesje
terapeutyczne to dla mnie jakieś nieporozumienie. Co taka wykształcona pani
psychiatra może wiedzieć o tym, co czuję? Nie przeżyła nigdy czegoś takiego,
jak ja, więc gówno się zna.
-Uważam, że znowu musisz wyjść do ludzi –mówi niskim głosem.
Znowu zaczyna. Wracam do
oglądania sufitu i jak zwykle się nie odzywam. Przychodzę tu tylko po to, żeby
przepisała mi leki. Ostatnio coraz szybciej się kończą. Ros nie jest z tego
powodu zadowolona, bo nie umknęło jej uwadze, że sam zwiększam sobie dawki.
Tylko dzięki nim potrafię jakoś przetrwać.
-Nie możesz cały czas siedzieć w domu –podchodzi do mnie. –Na
miłość boską, Leon! Musisz znowu zacząć żyć.
Po co, skoro umarłem już sześć
miesięcy temu?
-Przepiszesz mi te leki? –Pytam, nie patrząc na nią.
Kątem oka
zauważam, że kręci głową z dezaprobatą. Czasami zastanawiam się, czy
z innymi pacjentami też ma taki problem. A może reszta jest potulna jak
baranki? Pani doktor wraca do swojego biurka, siada, zakłada nogę na nogę i na
chwilę zamiera. Robi tak zawsze, gdy się nad czymś zastanawia. Wygląda wtedy
jak posąg, wzrok ma jakiś taki rozmyty. Potem wzdycha i tym swoim lekarskim
pismem pisze dla mnie receptę. Uśmiecham się lekko. Zawsze dopinam swego.
Nie czekam na
jej dalsze kazania, tylko wstaję i wolno naciągam kurtkę. Zbyt wolno. Złoszczę
się, bo teraz nawet najprostsza rzecz jest dla mnie wyzwaniem. Nienawidzę tego
uczucia bezsilności. Receptę prawie wyrywam jej z ręki. Patrzy na mnie znad
okularów i znowu kręci głową.
-Bierz je według zaleceń.
-Jasne –uśmiecham się ironicznie.
Chowam magiczną karteczkę do
tylnej kieszeni i z uczuciem ulgi chwytam za klamkę.
-Jutro przyślę do ciebie wolontariusza.
Zamieram.
-Po co? –Warczę. –Nie potrzebuję...
Ucisza mnie gestem ręki.
-Nie chcesz wyjść do ludzi, to ludzie przyjdą do ciebie –uśmiecha
się triumfująco.
Wzruszam ramionami i wychodzę.
Jeśli jutro ktoś przyjdzie, to mu po prostu nie otworzę.
Dawniej
było mnie wszędzie pełno. Udzielałem się tu i tam. W pobliskiej knajpie grałem
na pianinie, a co drugi dzień chodziłem do Klubu
Motocrossowego, żeby pojeździć.
Spotykałem się z taką jedną Violettą. Dziewczyna śliczna, jak obrazek. Do tego
miła i inteligentna. Już w liceum zostaliśmy parą, a nasz związek ciągnął
się długie lata. Widziałem w niej matkę moich dzieci, planowałem się z nią
zestarzeć, ale po wypadku mnie zostawiła. Nieczuła suka.
Myślę o niej jak
najgorzej. Nie powinienem, ale tak jest łatwiej. Kiedyś dałbym sobie uciąć za
nią rękę. Byłem pewny, że kocha mnie tak samo mocno, jak ja ją. I jak na ironię
losu, zostałem bez tej cholernej ręki. I to dosłownie.
Wychodzę z kliniki
prosto w ścianę zimnego deszczu. Unoszę głowę i pozwalam kroplom ciąć mnie po
twarzy. Chwilę tak stoję, a potem ruszam do domu. Polubiłem jesień właśnie ze
względu na ten deszcz. Dawniej chyba najbardziej lubiłem lato. Zawsze było
takie kolorowe, upalne, radosne. Violetta zakładała na siebie mniej i można
było się opalać, i jeść lody. Teraz tego nie lubię. Teraz jest za gorąco,
słońce za mocno świeci w oczy, dzieci za wesoło krzyczą, a roztopiony asfalt
lepi się do butów.
Jesień jest zupełnie
inna. Deszczowa, szara, zimna. Taka jak ja. Porywisty wiatr głaszcze po
włosach, by później otulić chłodem, pchając się pod kurtkę, jakby szukał odrobiny
ciepła. I chyba je znajduje, bo zawsze gdy wracam po takim spacerze, czuję się,
jakby wyziębło mi serce. Nie żebym był z tego powodu zawiedziony. Nie
przeszkadza mi to. Ani trochę. I mimo że ten wiatr tak się lubi wpychać, gdzie
popadnie, a ja na to przystaję, to bardziej lubię ten deszcz, który przekonał
mnie do polubienia jesieni.
Co w nim takiego jest?
To powiernik. Przynajmniej mój. Zna wszystkie moje lęki, a przy tym pomaga
mi ukryć rozpacz. Dzięki niemu mogę sobie płakać incognito, gdzie chcę i kiedy
chcę. Ludzie się wtedy nie zatrzymują. Nie rozróżniają czy po policzkach płyną
łzy, czy to tylko krople deszczu. To dlatego lubię tę jesienną pluchę. Tylko
wtedy mogę bezkarnie rozklejać się i płakać, jak bezradne dziecko. W inne pory
roku nie wypada. W końcu jestem już dorosłym mężczyzną, a oni nie płaczą.
Osobiście uważam, że
to kompletna bzdura, bo kiedy życie obraca się o 359 stopni, gdy cały świat
rozpada się, bez żadnego ostrzeżenia, na pół, albo roztrzaskuje się z hukiem,
jakby był jakąś porcelanową kulką, ciężko jest nie płakać. Nawet najtwardsi
padają wtedy na kolana i płaczą.
Ciężko to chyba nazwać
nawet płaczem. To przejmujące wycie, rozdzierające serce wycie, które nie łatwo
jest uciszyć. Oczywiście po jakimś tam czasie przechodzi w cichy szloch, ledwo
słyszalne łkanie; ale gdzieś w głębi serca, tam na jego dnie, gdzie człowiek
spycha te wszystkie złe, bolesne rzeczy, o których chce zapomnieć, właśnie tam
ciągle można to wycie słyszeć. Przynajmniej ja tak mam. Są chwile, kiedy udaje
się temu wyciu wyjść trochę wyżej. Wtedy z utęsknieniem czekam na tę rudą
jesień i ten jej deszcz.
Czasami się zastanawiam czy może deszcz to
jej łzy. Może rozpacza, gdy ten wiatr odziera ją z tych wszystkich kolorów,
ogołaca z resztek przyzwoitości, pozostawiając szarą i nagą na pastwę losu
złowrogiej zimy. Wtedy czuję, że łącze się z nią, tak jak teraz, w tej
bezsilności, a moje łzy zlewają się z jej łzami. I płaczemy sobie razem całą
drogę, aż otwieram drzwi do mojego domu.
Miałem go sprzedać po wypadku. Tak wielki
monument nie był mi potrzebny, bo wynajmowaliśmy z Violettą przytulnie
gniazdko. Dopóki nie odeszła... Wyprowadziłem się od niej zaraz po wyjściu ze
szpitala. Musze przyznać, że była na tyle uprzejma, że spakowała moje rzeczy
już wcześniej. Wystarczyło tylko, że wpakowałem je do taksówki i przywiozłem je
tutaj. Okropnie uczynna z niej dziewczyna. Wręcz obrzydliwie uczynna. Aż mi
mdło.
Większość pokojów jest pozamykana na cztery
spusty. Korzystam w sumie z mojej starej sypialni i łazienki, rzadziej z kuchni.
Resztę omijam szerokim łukiem. Każdy z nich jest przesiąknięty wspomnieniami. W
większości dobrymi wspomnieniami, które teraz łamią mi serce, bo nie mam z kim
sobie ich przypominać, co przywraca wspomnienia, które usilnie staram się
wyprzeć ze swojej świadomości.
Pierwszym co robię po przekroczeniu progu,
jest włączenie wieży. Nie ściągam kurtki, butów, nie myję rąk, nie świecę
światła. Włączam muzykę, obojętnie jaką, i puszczam ją głośno, by zagłuszyć
moje myśli. Rzadko kiedy jej się to udaje, ale przynajmniej chociaż trochę je
przygłusza. Ponadto nie lubię ciszy. Ostatnio stwierdziłem, że się jej boję,
co jest kolejnym powodem do wstydu. Faceci nie tylko nie płaczą, oni też
niczego się nie boją. Chyba jestem straszną ciotą, bo płaczę i się boję.
Cisza mnie przeraża, bo to właśnie ją
usłyszałem w ten felerny dzień. Wcześniej czymś absurdalnym było, dla mnie,
usłyszeć ciszę. Wtedy, pomiędzy tym, jak urwały się nasze krzyki, a przyjazdem
karetki, dudniła w moich uszach, jak młot pneumatyczny. Najgorsze w tym
wszystkim było to, że nie potrafiłem jej przerwać. Chciałem jak najszybciej się
jej pozbyć, ale nie byłem w stanie.
Zrzucam ciuchy i idę do łazienki. Biorę
długi prysznic, pozwalając ciepłej wodzie ogrzać moje zziębnięte ciało.
Wycierając się, patrzę na puste miejsce nad umywalką. Kiedyś wisiało tutaj
lustro. Zdjąłem je, bo nie mogłem na siebie patrzeć. Mimo że wiele rzeczy,
które machinalnie wykonuje każdego dnia, przypomina mi, że jestem niekompletny,
to właśnie to moje odbicie uświadamiało mi jak bardzo. Nie chodziło tu tylko o
brak lewej ręki. Jeżeli można mówić o jakimkolwiek szczęściu, to na pewno je
miałem, gdy ją odcinali. Zawsze mogła być to prawa, a wtedy moje egzystowanie
byłoby o wiele trudniejsze, w końcu jestem praworęczny.
Nie chodziło więc o tę cholerną lewą rękę, a
raczej jej brak. Do tego można przywyknąć, nauczyć się z tym żyć, chociaż
Violettę to przerosło. Gdy jeszcze leżałem w szpitalu, przyszła mnie
odwiedzić akurat w momencie, gdy pielęgniarka zmieniała opatrunek na moim kikucie.
Widziałem przerażenie w jej oczach. Fakt, że ręka wyglądała w pierwszych
dniach paskudnie, ale nie spodziewałem się tak fatalnej reakcji. Widziałem
pewien rodzaj obrzydzenia w jej oczach. Zaczęła odwiedzać mnie coraz rzadziej,
mimo że z kikutem było coraz lepiej.
Zerwała ze mną w dniu, w którym wypuścili
mnie z oddziału. Pojechałem do niej, będąc zdziwionym, że po mnie nie
przyjechała. Zastałem ją w drzwiach ze spakowanymi w walizki, moimi
rzeczami. Powiedziała, że nie może ze mną być, bo się zmieniłem, zamknąłem w
sobie i nie dopuszczam jej do siebie. Osobiście uważam, że to ona nie chciała
dopuścić do siebie kogoś bez kończyny.
Przez wypadek straciłem nie tylko rodziców,
rękę, ale i osobę, którą kochałem najbardziej na świecie. Violetta okazała się
moim największym rozczarowaniem. W końcu ufałem jej, wierzyłem, że zostanie ze
mną, mimo tego całego syfu. Nie została. Odeszła, mimo że wśród znajomych
uchodziliśmy za parę idealną. Winda, która wiozła nas do nieba, zacięła się
niespodziewanie. Na domiar złego zostałem w niej sam, urwały się liny i nie
mogłem nic zrobić. Zacząłem spadać wraz z nią i czekałem tylko na huk.
W odbiciu w lustrze, bardziej niż
niepełnosprawności, nie mogłem znieść tych pustych źrenic, nieobecnego wzroku,
pozbawionych dawnego blasku zielonych tęczówek. Nie mogłem znieść tego, że nie
ma już we mnie nic, dlatego zdjąłem lustro, a potem przestałem przejmować się
również tym, że praktycznie już nie żyję, tylko pełzam, byleby tylko dopełznąć
do końca.
Bycie na samym dnie wcale nie jest do końca
tak złe, jakby mogło się wydawać. Przynajmniej mam tę świadomość, że niżej już
być się nie da, co i tak nie wprawia mnie w optymistyczny nastrój. Mam
dwadzieścia osiem lat i żadnego życia przed sobą. Ros na każdej sesji powtarza
mi, że mam to wszystko na własne życzenie. Ma rację. Przecież mógłbym się jakoś
pozbierać, wyjść do ludzi, spotykać się z tymi, którzy znaleźli się
w podobnej sytuacji, żeby się wzajemnie wspierać. Tylko po co? Nie mam na
to najmniejszej ochoty. Wolę być sam. To moje życie, albo raczej jego brak. Nie
chcę w nim nic zmieniać. Chcę tylko dotrwać sobie do jego końca, a że na
starość będę zgorzkniały i zdziczały, no cóż, nie zaszkodzę tym nikomu, bo nie
mam zamiaru się z nikim związać. Nie zniósłbym kolejnych, pełnych obrzydzenia,
spojrzeń.
Biorę dwie tabletki Xanaxu i popijam je wodą z kranu. Tylko dzięki nim na chwilę pozbywam się
swoich lęków. Nie na długo, ale zawsze coś. Kładę się na łóżku i gapię w sufit,
słuchając Sonaty księżycowej. Zasnąć też się boję, bo od sześciu miesięcy
budzę się z krzykiem, zlany potem i łzami. Co noc mam ten sam sen. W sumie
to chciałbym, żeby był to koszmar. Mógłbym się wtedy z niego obudzić i
stwierdzić, że nie ma on nic wspólnego z rzeczywistością. Tymczasem ten
sen jest bardziej, jak wspomnienia. Klatka po klatce przelatuje mi przed oczami
wypadek.
Kupiłem nowy samochód. Mustang z 1967. Zawsze miałem słabość do zabytkowych aut. Czerwony, z białymi
paskami przebiegającymi przez środek. Cieszyłem się, jak małe dziecko, gdy
usiadłem za jego kierownicą. Tata też był nim zachwycony. Uparł się, że musi go
wypróbować. Jechaliśmy na ślub siostrzeńca mamy. Mieliśmy po drodze zabrać
Violettę. Tata uparł się, że poprowadzi. Dlaczego miałbym odmówić mu tej
przyjemności? Mama usiadła obok niego, a ja na tylnim siedzeniu.
Pisałem do Violi, że za chwilę będziemy, gdy
ciężarówka jadąca z naprzeciwka, zjechała nagle na nasz pas i z dużą prędkością
uderzyła w mojego nowiutkiego Mustanga. Mama strasznie krzyczała, ale najbardziej
przeraziło mnie, gdy ten krzyk się urwał. Spojrzałem na jej zgniecione ciało
i nie mogłem rozpoznać w nim znajomych rysów. Tata nie wyglądał lepiej.
Chciałem do nich coś powiedzieć, zażartować, ale głos uwiązł mi w gardle. Nie
czułem bólu. Nawet nie zauważyłem, że mam zmiażdżoną lewą rękę. Nie chciałem
wierzyć, że to koniec. Zginęli na miejscu. Nie byłem nawet na ich pogrzebie, bo
musiałem przejść powtórną operację. Najpierw chcieli uratować tę moją rękę, ale
coś poszło nie tak i obcięli mi ją na wysokości łokcia.
Ros mówi, że nie powinienem się obwiniać,
ale nie mogę przestać zastanawiać się, czy gdybym ja prowadził, udałoby się
uniknąć tragedii, albo chociaż trochę zmniejszyć jej skutki. Może przeżyliby...
Może udałoby mi się ich uratować... Może gdybym przekomarzał się z tatą trochę
dłużej, nie znaleźlibyśmy się wtedy w tamtym miejscu. Może gdybym się
przekomarzał krócej...
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że gdy
próbuję ich sobie przypomnieć, nie widzę ich szczęśliwych, siedzących w kuchni,
albo spacerujących po parku, czy w ogóle w jakimś innym miejscu, gdzie są
radośni i uśmiechnięci, pozbawieni trosk. Widzę ich w tym cholernym
samochodzie, przesiąkniętym zapachem strachu i krwi. Nie mogę się pozbyć tego z
głowy. Zupełnie, jakby ktoś, kto lubuje się w turpizmie, wytatuował mi ten permanentny
obrazek.
Na początku moich sesji powiedziałem o tym
Ros. Wierzyłem, że znajdzie jakiś sposób, który pomoże mi przywrócić te dobre
wspomnienia. Zależy mi na tym, żeby ich pamiętać, ale nie w taki sposób.
Wzruszyła wtedy ramionami, stwierdziła, że z czasem to przejdzie i żebym
oglądał dużo ich zdjęć. Tygodniami siedziałem w kuchni i oglądałem albumy. Na
pamięć znałem ułożenie każdej fotografii. Wiedziałem, jakie zdjęcie będzie na
kolejnej kartce, a gdy zamykałem oczy i próbowałem sobie ich wyobrazić,
widziałem ciągle to samo. Przestałem mówić Ros cokolwiek. Jedynym sposobem na
uniknięcie tych snów, był brak snu, ale Xanax ma również
właściwości nasenne, przez co każdej nocy przesypiam dwie, może trzy godziny.
Staram się sam wybudzać, gdy w głowie zaczyna
formować mi się to cholerne wspomnienie, później nawet nie kładę się z
powrotem. Do rana oglądam seriale. Wszystkie po kolei, jak leci, odcinek za
odcinkiem, sezon za sezonem. Oglądam, żeby oglądać, zabić jakoś czas, który
chyba uwziął się na mnie, bo leci niemiłosiernie powoli, jakby na przekór
zwolnił, chciał mnie jeszcze dłużej tutaj zatrzymać. Nie ciekawi mnie fabuła,
ani główni bohaterowie. Ważne, żeby coś leciało na ekranie. Aktualnie jestem w
trzecim sezonie „Desperate
Housewives”. To słówko, desperate, bardzo do mnie pasuje. Chyba tylko ze względu na nie zacząłem oglądać.
Spoglądam za okno i widzę, że jesień uparła się i postanowiła zalać nas tymi
swoimi łzami. Raczej do niej nie dołączę. A przynajmniej nie teraz. Wsłuchuję
się w uderzające o parapet krople i czekam, aż skończy się ten kolejny,
popieprzony dzień.
Dźwięk domofonu przebija się przez Bacha i sprawia, że się wzdrygam. Patrzę na zegarek. Dziewiąta. Nie
sprawdzam nawet, kto chce się do mnie dostać. Postoi sobie i pójdzie.
Zawsze tak robią. Czekam więc coraz bardziej niecierpliwie, bo intruz nie chce
się poddać i cały czas trzyma ten cholerny, mały guziczek.
-Czego?! –Warczę, gdy już nie
mogę dłużej wytrzymać tego głupiego dźwięku.
-Cześć! –Odzywa się wesoły,
kobiecy głos. –Jestem...
-Nie obchodzi mnie kim jesteś –przerywam
jej. –Idź sobie tam, skąd przyszłaś.
Gdzieś w głębi czuję, że
przysłała ją Ros i mam ochotę iść do jej gabinetu i powiedzieć jej, co o tym
wszystkim myślę. Nie byłyby to ciepłe słowa, bynajmniej. Nie cierpię, gdy ktoś
usilnie próbuje wpychać się w moje życie z nadzieją, że je naprawi; że mnie
naprawi. Sam nie potrafię się poskładać, a niby ktoś miałby to zrobić? To nie
jest takie proste... Nic już nie jest takie proste.
Po
trzydziestu czterech minutach, nie wytrzymuję. Zrzucam kołdrę i otwieram jej tę
bramkę. Ze złością staję w progu drzwi wejściowych i czekam, aż podejdzie. Na
zewnątrz jest zimniej niż wczoraj. Deszcz wygląda, jak wodospad, a mgła
sprawia, że ciężko mi zobaczyć czubek własnego nosa. Mrużę oczy i wpatruje się
w to mleko. Przez chwilę mam nadzieję, że dziewczyna sobie poszła. Swoją drogą,
kto normalny wybiera się gdziekolwiek w taką pogodę?
Najpierw
zauważam czerwoną pelerynę. Wyłania się z tej mgły, przywodząc mi na myśl Czerwonego Kapturka. Jest w tym obrazku coś tajemniczego,
hipnotyzującego. Opieram się o futrynę, gdy powoli się do mnie zbliża. Zaczynam
coraz dotkliwiej odczuwać to, że mam na sobie tylko bokserki. To też jej wina!
Gdyby nie zmuszała mnie do wyrwania się z łóżka, nie stałbym przed nią prawie
nagi, jak jakiś idiota, albo zboczeniec... Ciekawe co sobie pomyśli?
-Jejku! –Wykrzykuje i dosłownie wpycha mnie do środka. –Chcesz się
przeziębić?
-Jeśli się przeziębię to tylko dlatego, że musiałem otworzyć ci
drzwi –mówię oschle. Słyszę jak wzdycha, a potem ściąga ten czerwony kaptur.
Czarne loki rozsypują się jej po twarzy. Odgarnia je szybko i zabiera się za
ściąganie peleryny. Ma na sobie czarną bluzkę i granatowe, krótkie
spodenki.
-Gdzie mogę to powiesić? –Zwraca się do mnie, robiąc na środku
holu niemałą kałużę.
-Najlepiej załóż to na siebie i wyjdź.
Przez chwilę patrzy na mnie z
niedowierzaniem. Ma brązowe oczy i usta wymalowane czerwoną szminką. Chyba to
jej ulubiony kolor. Zaciska mocniej palce na pelerynie, ale powstrzymuje się od
jakiegokolwiek komentarza. Zaczyna rozglądać się po pomieszczeniu i po
chwili widzę na jej twarzy uśmiech satysfakcji. Nie zwracając na mnie uwagi
podchodzi do haczyka i wiesza na nim tę swoją czerwoną pelerynkę. Zaczyna mnie
irytować coraz bardziej. Czy ona myśli, że jest u siebie?
-Dobrze –uśmiecha się, tym
razem do mnie. –Mam na imię...
-Posłuchaj mnie, Red –znowu jej przerywam. –Nie obchodzi mnie to jak masz na imię, naprawdę.
Idź już sobie.
Spogląda na drzwi i waha się. Chyba się nad czymś zastanawia. Kilka
razy otwiera i zamyka te krwiste usta, jakby dobierała odpowiednie słowa.
Później zaciska je w wąską linię i spuszcza wzrok. Wpatruje się w swoje
przemoczone trampki, a potem oddaje strzał.
-Mogłabym się chociaż wysuszyć?
–Mruczy pod nosem. –Chyba nie wyślesz mnie taką przemoczoną? Paskudna dzisiaj
pogoda.
Mam ochotę rwać sobie
włosy z głowy. Mam ochotę jej wygarnąć, że mogła o tym pomyśleć wcześniej,
zanim postanowiła mnie napastować. Zamiast tego wywracam oczami i mówię
jej, że w łazience mam suszarkę, więc może wysuszyć tam buty i rajstopy.
Obdarza mnie promiennym uśmiechem i dziękuje. Kręcę tylko głową i pokazuje jej,
jak obsługiwać sprzęt. Zostawiam ją i idę do sypialni. Trochę to potrwa, a nie
będzie przecież chodzić boso. Wyciągam z szuflady parę skarpetek i wracam do
niej. Opiera się rękami o suszarkę i stoi tak przed nią w samych
koronkowych majtkach. Mogłem się domyślić, że będą czerwone. Na lewym udzie ma
wytatuowany łapacz snów. Ciekawe czy faktycznie pozwala jej śnić tylko te dobre
sny.
-Majtki dobierasz pod kolor
peleryny, czy odwrotnie?
Wzdryga się i rumieni. Szybko chwyta za spodenki i wciąga je na tyłek.
Podaję jej skarpetki i mówię, żeby je założyła. Nie czekam, aż znowu
zacznie mi dziękować. Idę do siebie.
Ubieram się i modlę o
to, żeby jak najszybciej sobie poszła. Instynkt samozachowawczy podpowiada mi,
że jeżeli Red zostanie trochę dłużej w tym domu, to
stanie się coś strasznego, coś do czego nie chciałbym dopuścić. Męczę się z
guzikiem od jeansów. Jeszcze ciężko zapina mi się go jedną ręką. Już prawie
przeklinam, gdy nagle pojawiają się jej ręce i go zapinają. Tym razem to ja się
wzdrygam. Odruchowo łapię ją za nadgarstek. Patrzy mi prosto w oczy.
-Zwykle wolę, gdy kobieta go
rozpina. –Uśmiecham się krzywo.
Znowu się rumieni i gwałtownie wyszarpuje rękę, mrucząc pod nosem coś o
leśnych głupkach. Prawie wybiega z sypialni, ślizgając się po podłodze.
Prycham, uśmiechając się szerzej.
Jest straszna.
Znajduję ją w kuchni. Zagląda do każdej szafki, a gdy znajduje to czego szukała,
z jej ust wydobywa się cichy okrzyk radości. Siadam przy stole i podpieram
brodę dłonią. Przyglądam się jej ruchom. Powinienem zacząć na nią krzyczeć, ale
czuję, że to bezcelowe, bo i tak zrobi to, na co będzie miała ochotę. Włącza
czajnik i czeka, aż zagotuje się woda, wystukując palcami na blacie jakąś
melodię.
-Ros cię przysłała, Red? -W sumie to może wcale od niej nie jest? Może jest psychopatycznym
mordercą? Wolałbym. Skróciłaby moje męki.
-Tak –patrzy na mnie przez
ramię.
-Mówiłem jej, że nikogo...
-Nie chcesz. Wiem, wiem. –Tym
razem to ona mi przerywa.
Parzy herbatę, a potem
jak strzała wybiega z kuchni. Wraca po chwili z torebką, w której czegoś
szuka. Wyciąga na stół butelkę z czymś czerwonym- czemu mnie to nie dziwi?- i
jakieś przyprawy. Bije mnie po ręce, gdy próbuję po nie sięgnąć. Patrzę na nią
spod byka, ale ona tylko grozi mi palcem ze śmiechem, a potem zaczyna wlewać tę
ciecz i sypać te przyprawy do herbaty. Szkoda, że nie wzięła ze sobą kociołka.
Może wcale nie jest Czerwonym Kapturkiem tylko Babą Jagą?
Zadowolona
z siebie, kładzie przede mną filiżankę, ba podsuwa mi ją prawie pod nos
i skinieniem głowy zachęca do wypicia. Mówi, że to tajna receptura jej
prababci i że zakocham się w tej herbacie, i nie będę chciał pić nic innego. Patrzę
na nią z powątpiewaniem, ale próbuję. Naprawdę chciałbym, żeby dodała do
niej czegoś trującego, wyświadczyłaby mi ogromną przysługę. Niestety herbata
nie jest zatruta i smakuje cudownie. Rozgrzewa mnie od środka i sprawia, że
przez moment czuję pewnego rodzaju błogość. Pytam Red, co do niej
dodała.
-Sok malinowy, własnej roboty, i przyprawy. –Więcej nie zdradzi,
bo to rodzinna tajemnica. –I mam na imię Natalia, nie Red.
Zostaje
dłużej, niż powinna. Co chwilę, upijając łyk herbaty, opowiada o tym, jak
kiedyś znalazła w piwnicy małe myszki i chciała je zatrzymać, ale gdy wnosiła
je do pokoju, przyłapała ją babcia, gryzonie zabrała i zabiła. Później
przygarnęła małego jeżyka, którego musiała wypuścić, bo pchły zaczęły skakać po
całym domu. Później był kot, który sam uciekł, gdy chciała go wykąpać. Na
pamiątkę zostawił jej siedmio-centymetrową bliznę na dłoni. Psa też miała, ale
zaraz zdechł, bo się okazało, że jest stary i chory.
-Chyba nie powinnam mieć zwierząt. –Śmieje się i zbiera filiżanki.
Wkłada je do zlewu i myje.
Patrzę
na nią chyba z zazdrością. Czuje się swobodniej w moim domu, niż ja. Może
dlatego, że nie wywołuje w niej tych wszystkich wspomnień, które bolą?
Podchodzi do okna i je otwiera. Wyciąga rękę i sprawdza czy jest ciepło,
czy zimno. Stwierdza, że jest cieplej i już nie pada. Odwraca się do mnie
i dziękuje za miło spędzony czas i pomoc. Kłamie. Jestem pewien, że nie
spędziła go miło. W końcu co fajnego jest w prowadzeniu monologu? Idzie do
łazienki po rajstopy i trampki. Bierze pelerynę i zarzuca ją na siebie. Dobre
wychowanie każe odprowadzić mi ją do drzwi.
-Żegnaj –mówię wymownie. Nie chcę, żeby więcej przychodziła.
Uśmiecha się tylko i nic nie
mówi. Odwraca się i po chwili jej czerwona peleryna znika za bramką.
Zjawia się
kolejnego dnia. Punkt dziewiąta. Łudziłem się tylko, myśląc, że sobie odpuści.
Przynosi dwie siaty zakupów, bo widziała, że nie mam nic w lodówce. Zastanawiam
się, czy przekopała też moje szafy. Robi tę swoją popisową herbatę i kanapki.
Znowu siedzimy w kuchni, a ona opowiada, jak kiedyś zaplątała sobie włosy w
linę od prowizorycznej huśtawki.
-Wiesz, taka deseczka, kawałek liny i drzewo. –Śmieje się. Miała
włosy długie, aż do pasa.
Ciężko jest mi wyobrazić ją sobie
z długimi włosami. Ciekawe, czy wtedy też się tak kręciły.
-Mama musiała je obciąć, bo nie dało się ich wyplątać. Była
wściekła.
Szybko zmienia temat. Ile ich ma
w zanadrzu? Nie miałem pojęcia, że w ogóle da się tak balansować pomiędzy
kilkoma, zgoła odmiennymi, kwestiami. Mi jest ciężko wymyślić chociaż jedną. Red
od jednej opowieści przechodzi do drugiej, zupełnie niepowiązanej, jak gdyby
brała kolejną książkę w księgarni, z zupełnie innego działu, i czytała jej
fragment. Teraz mówi o młodszej siostrze, która się zakochała i prawie fruwa po
domu. Śmieje się z niej i zastanawia, kiedy się rozstaną.
-Czemu życzysz im źle? –Pytam.
-Bo Lena zakochuje się średnio dwa razy w tygodniu. –Odpowiada i
zaczyna się rozglądać po kuchni.
Nie wiem, co
takiego w niej jest, że nie potrafię jej wyrzucić. Cały czas sugeruję, że ma
więcej nie przychodzić, a ona każdego dnia wraca i siedzimy sobie razem,
jakbyśmy byli przyjaciółmi. Sam jej na to pozwalam. Swoje zachowanie tłumaczę
tym, że rodzice dobrze mnie wychowali i nie wypada wyrzucać kobiety za drzwi.
Tłumię w sobie ten strumień świadomości, który mówi mi, że po prostu lubię, jak
przychodzi, że przyzwyczaiłem się do jej głosu, niesfornych loków i
pomalowanych na czerwono ust.
Któregoś dnia
łapię się na tym, że czekam na nią. Zaczynam wcześniej wstawać, żeby się przygotować.
Myję się, ubieram, a potem schodzę do kuchni, gdzie gotuję wodę. Z szafki
wyciągam kubki i wrzucam do nich herbatę. Za pięć dziewiąta zalewam torebki.
Równo o dziewiątej przychodzi Red, zostawia kurtkę w holu i do mnie
dołącza. Wyciąga torebki z kubków, dolewa do herbaty malinowego soku i dosypuje
przypraw. Potem wspólnie robimy śniadanie, a ona opowiada, co się u niej
działo. Nigdy nie pyta, co u mnie. Nie naciska na mnie. Po prostu mówi i mówi,
a ja słucham.
-Musimy tu posprzątać –stwierdza, krojąc pomidora.
-Po co?
-Nie możesz mieszkać w syfie!
Nie
zważa na moje protesty. Wkłada mi do ręki szmatkę i daje płyn. Sama bierze
mopa. Ze zgrozą patrzę, jak podchodzi do wieży i wyłącza Beethovena.
-Nie rób tego. –Cisza zaczyna dudnić mi w uszach. Patrzy na mnie
przez chwilę, a potem wzrusza ramionami.
-Nie będziemy sprzątać przy klasyce! –Wkłada płytę, którą
przyniosła ze sobą. Z głośników płyną pierwsze dźwięki. To Modern Talking. Bierze się do
mycia podłóg i śpiewa Cheri Cheri Lady, kręcą przy tym pupą.
Uśmiecham się i zaczynam ścierać półki. Red podchodzi do mnie po chwili
i chwyta mnie za biodra. Zaczyna mną obracać i śpiewa.
-My sexy, sexy
lover, oh tell me that’s no other... –Śmiejemy się oboje.
To chyba pierwszy raz od pół
roku, kiedy się śmieję. Szczerze śmieję. Patrzę w jej czekoladowe oczy i
zaczynam się denerwować. Uświadamiam sobie, że boję się tego, jak ważna może
się dla mnie stać.
Chyba
zauważa zmianę w moim nastroju, bo puszcza mnie i sięga po wiaderko. Dalej
sobie śpiewa pod nosem i kończy sprzątanie. Dalej papla te swoje opowiastki,
ale zachowuje dystans. Do późna gramy w Scrabble, w które ciągle mnie
ogrywa. Mam wrażenie, że oszukuje, bo wymyśla słowa, które pierwszy raz słyszę,
ale zawsze ma do nich wytłumaczenie i mówi, że gdybym więcej wychodził, czytał,
brał udział w jakichś kulturalnych wydarzeniach, zamiast siedzieć w domu, to
mój zasób słownictwa byłby o wiele większy i nie użalałbym się nad przegraną.
Patrzę
na nią podejrzliwie, a ona się śmieje. Potem wstaje i stwierdza, że musi już
iść. O mały włos nie wypowiadam na głos „zostań”. W ostatniej chwili
gryzę się w język i wzruszam ramionami. Proponuję w zamian, że jutro nie
musi przychodzić, może zrobić sobie wolne, bo przecież nie jest do mnie
uwiązana i też ma swoje życie i innych znajomych. Patrzy na mnie z politowaniem
i mówi, że będzie o dziewiątej, a mi serce przez chwilę bije niemiarowo, bo
przez moment obawiałam się, że skorzysta z mojej propozycji.
Źle
jest się tak do kogoś przyzwyczaić. Źle się przed kimś odkrywać. Powinienem to
wiedzieć; przecież z Violettą było podobnie. By uniknąć zranienia, ubierałem
solidną zbroję. Taką, przez którą trudno było się przebić komukolwiek. Zawsze
znałem swoją wartość i byłem pewny siebie. Nie obchodziło mnie, co myślą o
mnie inni. Tylko rodzinę dopuszczałem bliżej, bo wiedziałem, że na nich mogę
liczyć. To Violettę dopuściłem do siebie, jako pierwszą spoza. Stopniowo ściągałem z siebie to żelastwo i
odsłaniałem przed nią. Zadała cios, kiedy byłem całkiem bezbronny. Nie do końca
sprawiedliwe jest to, że tak naprawdę zranić mogą tylko najbliżsi. Ci, na
których człowiekowi najbardziej zależy. Bo co mnie obchodzi jakiś ludzik, który
ma gorszy dzień, jest zazdrosny, czy cholera wie, co tam jeszcze, obraża mnie,
wyzywa od najgorszych, czy puszcza w obieg wyssane z palca ploty na mój temat.
On mnie nie zrani. Ale gdy osoba, którą kochasz całym sercem, patrzy na ciebie
z obrzydzeniem, boli. Boli, jak nie wiem. Nie mam zamiaru znowu tego
przeżywać, ale kolejnego dnia, znów czekam na Red.
Bierze mnie na spacer.
Stwierdza, że jak będę dłużej siedział w czterech ścianach, to skisnę.
Niechętnie wychodzę na zewnątrz i z powątpiewaniem patrzę w niebo, które
prawdopodobnie podaruje nam ogromną ulewę w podzięce, za próbę pooddychania
świeżym powietrzem. Chcę jej powiedzieć, że w taką pogodę lepiej zostać w domu,
ale jest już kawałek przede mną. Mam ochotę ją olać i wrócić, ale idę za nią.
Nic nie mówi, gdy ją doganiam, tylko lekko się uśmiecha i nuci pod nosem Let it go.
Jest taka pogodna. Nie
widziałem, żeby kiedykolwiek miała gorszy humor. Nie ma w niej ani grama
goryczy, która mnie przepełnia. Jest jak dziecko, nieświadome tego, że na
świecie nie jest kolorowo, że dominują w nim raczej odcienie szarości. Z jednej
strony mam ochotę jej utrzeć nosa i pokazać, że życie jest okropne, bo
bezczelnie potrafi zrujnować każdy plan, który sobie ułożysz, ale z drugiej nie
chcę pozbawiać jej tej naiwności. A może po prostu dochodzi do mnie powoli i
boleśnie fakt, że sam wybrałem sobie taki los i zazdroszczę jej, że ona potrafi
się cieszyć z największej pierdoły...
Szura nogami po
opadniętych liściach. Mam wrażenie, że im więcej leży ich na chodniku, tym
lepiej. Prycham i kręcę głową.
-Powinni je posprzątać
–wskazuję na liście. Red gwałtownie się zatrzymuje i patrzy na mnie
jak na wariata.
-Zwariowałeś?
Kiwam głową, w końcu chodzę do psychiatry, a to o czymś świadczy. Chyba
zauważa niefortunny dobór słowa, bo się rumieni, ale zaraz zaczyna mi
tłumaczyć, że przecież bez tych liści, tych żółciutkich, czerwoniutkich,
brązowiutkich, pomarańczowiutkich i innych –utkich liści byłoby strasznie szaro
jesienią.
-W taką pogodę nawet z nimi
jest szaro –rozglądam się. Łapie mnie za rękaw, zwisający z kikuta i ciągnie
przed siebie.
Wspinamy się po
kamienistej ścieżce, którą przyozdabiają te jej cholerne, kolorowe liście.
Między kamieniami płynie mały strumyczek, a po bokach wznoszą się nagie skały,
które ukrywają ten uroczy zakątek przed resztą świata. Zastanawiam się, skąd Red zna to miejsce. Pytam ją o to. Mówi, że Lena jej kiedyś pokazała.
-Lubi się wspinać.
-Ty też?
Kiwa przecząco głową. Nie dałaby rady. Ma lęk wysokości. Trochę
podbudowuje mnie ta informacja. Nie tylko ja się czegoś boję...
Dróżka jest śliska,
więc ujeżdżam, w którymś momencie i ciężko jest mi złapać równowagę. Wkurzam
się, bo nie miałbym z tym problemu, gdybym miał drugą rękę. Wkurzam się jeszcze
bardziej, gdy ona łapie mnie za prawy łokieć. Patrzę na nią morderczo, ale
wytrzymuje to spojrzenie i puszcza mnie dopiero, gdy upewnia się, że stoję
twardo na nogach. Odwraca się i rusza dalej.
Na samej górze jest
jezioro, z krystaliczną wodą i mała, drewniana ławeczka. Siadamy na niej i
czekamy. Sam nie wiem na co. Chyba na ten deszcz, który wisi w powietrzu.
Czuję, że wiatr robi się silny. Kulę się, gdy łaskocze mnie po szyi.
-Czemu nie wziąłeś szalika? Pyta
mnie nagle.
Nie czeka na odpowiedź, tylko odwija swój i owija mnie nim.
-Teraz tobie będzie zimno.
-Wcale nie –zapina kołnierzyk
kurtki. –Mogę sobie ją zapiąć pod sama szyję. Twojej się nie da. Jakaś do dupy
jest. Powinieneś kupić nową.
Patrzę na nią oszołomiony, a one wybucha śmiechem, płosząc przy okazji
ptaki, które kryły się gdzieś w pobliskich drzewach. Potem wstaje z ławki,
bierze w ramiona kupę liści i podrzuca je do góry.
-Gdyby tylko wyszło słońce!
–Pozwala, żeby liście spadły jej na głowę. –Zobaczyłbyś, jak tu pięknie.
I, na Boga, wychodzi
to słońce. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Najpierw wygląda
nieśmiało zza chmur, ale wiatr pomaga mu odsłonić się całkowicie. Nie mogę uwierzyć
własnym oczom, gdy pierwsze promienie docierają do twarzy Red i rozświetlają ją jeszcze bardziej. Wygląda, jak wróżka. Jak jedna z
tych od Dzwoneczka; ta której talentem jest światło. Robi się
naprawdę pięknie wokoło. Kolorowo. A mnie zamiera serce na widok uśmiechu,
który mi posyła.
Wracamy do domu, gdzie
Red podgrzewa krem z dyni, który przyniosła. Jemy go w milczeniu. Co
chwilę na nią zerkam. Nie umiem się powstrzymać. Jest w niej coś. Coś czego nie
widać, ale działa to na mnie. Porusza każdą moją komórkę. Serce gubi miarowy
rytm, ale bije mocniej. O wiele mocniej, niż biło dotychczas. I tylko rozum,
jak zawsze, ma jakieś ale. Podpowiada, że to nie jest dobre. Ani
trochę.
-Nie smakuje ci? –Jej głos
wyrywa mnie z transu.
-Dlaczego? Bardzo dobre –odpowiadam
i nabieram kolejną łyżkę. Wzrusza ramionami. Czuję się głupio, bo przyłapała
mnie na gapieniu się na nią. Jeszcze pomyśli sobie, że chciałbym...
Może i bym chciał,
żeby została w moim życiu na dłużej; żeby opowiadała mi codziennie o
zapłaconych mandatach za zbyt szybką jazdę, o posklejanych rzęsach, bo skusiła
się na tani tusz, o niesfornych lokach, których w końcu chciałaby się pozbyć,
bo doprowadzają ją do szewskiej pasji, o śmieszności głupich programów w
telewizji. Może i bym chciał, żeby codziennie ogrywała mnie w Scrabble i śpiewała do ucha głupie piosenki. Tylko czy ona by chciała?
Co mogę jej dać,
oprócz mroku, który całkowicie mnie pożarł? Oprócz tego smutku, który wypełnia
całą moją duszę tak bardzo, że przelewa się przez jej krawędzie, zostawiając
mokrą plamę tam, gdzie na chwilę się zatrzymam; oprócz tych nieprzespanych
nocy, tych krzyków przeraźliwych, tych obrazów, które mnie męczą i nie
pozwalają żyć normalnie. Jedyne, co jej mogę ofiarować to ta gorycz, której
smak czuję w ustach każdego dnia...
A ona jest za młoda,
zbyt pełna życia, zbyt szczęśliwa, zbyt śliczna, zbyt otwarta, zbyt
optymistyczna, żeby skazać ją na żywot z kimś tak niekompletnym, jak ja.
-Co robisz? –Pytam, gdy wyciąga
nóż i zaczyna się w nim przeglądać.
-Poprawiam makijaż –maluje usta
czerwoną szminką, wycierając palcem miejsca, w których wyjechała poza ich
linię.
-Przeglądając się w nożu?
Odkłada go i przez chwilę patrzy na mnie, jakbym mówił do niej w innym
języku.
-Przecież nie masz lustra w
łazience.
Jej odpowiedź jest tak oczywista, że przez chwilę przetrzymuję w sobie
powietrze, a później z drżeniem je wypuszczam. Błagam w myślach, żeby nie
zaczęła drążyć tematu. Nadaremno.
-Właściwie dlaczego? –Opiera
łokcie na stole, dłońmi podpiera brodę i wbija we mnie czekoladowe oczy,
oczekując odpowiedzi.
-Co dlaczego? –Udaję, że nie
wiem, o co jej chodzi.
-Dlaczego nie masz lustra? –Nie
odpuszcza.
Waham się. Skubię róg serwetki i zastanawiam
się, czy jej powiedzieć. W końcu ryzykuję i mówię, że to dlatego, że nie lubię
moich oczu.
-Przecież masz śliczne oczy!
–Odpowiada zdumiona.
-Mam puste oczy.
Na jej twarzy pojawia się smutek, ale zaraz znika. Podaje mi do ręki
nóż i przez moment myślę, że powie mi, że powinienem wbić go sobie w serce, bo
to dla mnie jedyne wyjście, ale jak zawsze mnie zaskakuje.
-Uczesz się. Idziemy na
karaoke.
Nie wiem, jakim cudem
udaje jej się przekonać mnie do występu. Drzemy się do mikrofonów, jak głupki,
fałszując niemiłosiernie, gdy próbujemy wyciągnąć najwyższe dźwięki. Reszta
gości podchodzi pod scenę i śpiewa razem z nami. Wszyscy świetnie się bawią. O
dziwo ja też. Red chwyta mnie za rękę i wracamy do stolika.
Duszkiem wypija zamówioną wodę i uśmiecha się do mnie.
-Jesteś królem karaoke! –Stara
się przekrzyczeć muzykę. –Widziałeś te wszystkie dziewczyny, które szalały na
twój widok?
-Widziałem tylko ciebie –wyrywa
mi się mimowolnie.
-Co? –Unosi bezradnie ręce i
pokazuje na uszy. -Powtórz, bo nic nie słyszałam!
-Chyba powinniśmy już iść.
Strasznie tu głośno.
Wychodzimy. Ulżyło mi,
że nie słyszała, co jej powiedziałem. Nie chcę, żeby wiedziała, jakie uczucia
się we mnie budzą. To nie byłoby właściwe. Proponuję, że ją odprowadzę, ale ona
upiera się, że będzie odwrotnie. W końcu to ona mnie zaprosiła, więc czuje się
zobowiązana, odstawić mnie do domu całego i zdrowego. Wiem, że nie ma sensu się
z nią kłócić, więc kiwam tylko głową.
Z przyzwyczajenia nie zapalam
światła. Tylko od razu kieruję się do wieży. W połowie drogi oślepia mnie
lampa, a na nadgarstku czuję, jej dłoń. Odwracam się do niej i patrzę nic
nie rozumiejąc.
-Leon... –Obejmuje ciepłymi
dłońmi moją twarz. –Powieś lustro –uśmiecha się lekko. Wychodzi, a ja wyciągam
zza szafy zakurzone lustro i wieszam je w łazience. Płynem do szyb myje je
dokładnie, jakby od tego zależało to, co w nim zobaczę. Trochę się boję. Nie
tego, że oczy nadal będą puste, a ręka ucięta. To już widziałem. Boję się
rozczarowania. Boję się, że nie zobaczę w sobie tego, co ona we mnie widzi. Bo
przecież coś widzi, prawda? Inaczej nie kazałaby mi go powiesić.
Wypuszczam głośno
powietrze z płuc i otwieram, zamknięte dotąd, oczy. Przyglądam się sobie i
przez moment wątpię, bo chociaż zmieniam kąt patrzenia, to nadal nie potrafię
w sobie dostrzec tej iskry. Zaczynam myśleć o Red i o tych wszystkich
dniach, które z nią spędziłem. O spacerach, herbacie, przesiadywaniu w kuchni.
Widzę, jak kąciki moich ust unoszą się do góry, a w zielonych oczach pojawia
się blask. Zalewa mnie fala ciepła, która sprawia, że czuję skurcz w żołądku i
dreszcz, przebiegający wzdłuż kręgosłupa.
To ona sprawia, że ten
mrok znika, rozproszony przez światło. Ona jest moją lampką, która pozwala
wydostać się z tej otchłani, w której się pogrążyłem. Tylko czy przez to, że
daje mi światło, sama się nie spali? Uśmiech niknie z mojej twarzy. Kręcę głową
i idę do łóżka. Nie chcę, żeby się wypaliła.
Obrazy zalewają mnie,
gdy tylko zamykam oczy. Dzisiaj są tak wyraźne, że czuję nawet ból i zapach
krwi. Zaczynam się kręcić niespokojnie i już otwieram usta, z których wydobyć
ma się krzyk, ale czuje jakieś ciepło, które mnie otula. Obrazy rozmywają się,
a mój oddech uspokaja. Ogarnia mnie spokój i po raz pierwszy przesypiam całą
noc, bez przykrej pobudki.
Rano czuję nieznany
ciężar i łaskotanie na klatce piersiowej. Marszczę brwi i otwieram oczy. O
mało nie wyskakuję z łóżka, gdy widzę obok siebie Red. Śpi wtulona
w moją prawą rękę, a nogę ma przerzuconą przez moje uda. Przyglądam się
jej bezkarnie. Ma rozczochrane włosy i rozmazany makijaż. Uśmiecha się lekko
przez sen i mruczy, jak kotka. Nie ruszam się, bojąc, że mógłbym ją
obudzić. Staram się nawet nie oddychać, żeby jej nie przeszkadzać. Gdy jeden z
jej czarnych loków opada na policzek, odruchowo chcę go odsunąć, ale
uświadamiam sobie, że kikutem tego nie zrobię.
Podczas, gdy ja
zwymyślam własnego siebie, ona powoli przekręca się na plecy i zaczyna się
budzić. Najpierw otwiera jedno oko, potem drugie i przeciąga się seksownie,
ziewając. Przez chwilę patrzy w sufit, a potem gwałtownie siada. Rozgląda się
przerażona po sypialni, a potem patrzy na mnie i oddycha z ulgą.
-Myślałam, że wczoraj się
upiłam i wylądowałam w łóżku z obcym facetem –śmieje się i przeciera
pięściami oczy, rozmazując tusz jeszcze bardziej.
Z impetem znowu się kładzie i odwraca w moją stronę.
-Jak się spało? –Pyta, jakby to
było normalne, że jesteśmy razem w łóżku.
-Dobrze. Pierwszy raz się wyspałem –odpowiadam zgodnie z
prawdą. –Nie miałem koszmarów.
-To zasługa tego –klepie się po
wytatuowanym udzie.
-Może. Tylko nie wiem, co ty tu
robisz –patrzę na nią podejrzliwie.
Rumieni się słodko.
Zostawiła swój
telefon, a że dziwnie się bez niego czuje, musiała po niego wrócić. Chciała
tylko po cichutku wejść i wyjść, ale usłyszała jakieś odgłosy, dochodzące z
sypialni. Pomyślała, że jeszcze nie śpię i chciała się wytłumaczyć, skąd zna
kod i weszła do pokoju. Zobaczyła, że się rzucam na łóżku, więc chciała mnie
uspokoić i mnie przytuliła. Podobno momentalnie przestałem się wiercić i
zasnąłem. Nie chciała mnie zostawiać od razu, bo bała się, że znowu zacznę być
niespokojny, więc została trochę dłużej, aż sama zasnęła.
-Skąd znałaś kod?
-No... –Odwraca wzrok,
zakłopotana. –Widziałam, jak go kiedyś wpisywałeś.
-Red jesteś...
-Dlaczego nie nazywasz mnie po
imieniu?
Jej nagłe pytanie wybija mnie z rytmu.
-Przecież nazywam.
-Wcale nie –siada na łóżku i
krzyżuje nogi. –Zwracasz się do mnie, nazywasz Red, ale nigdy nie użyłeś
mojego imienia.
-Daj spokój... –Również siadam
i mam zamiar iść do łazienki, ale chwyta mnie za rękę.
-Wypowiedz je –mocniej zaciska
palce na mojej dłoni. Wiem, że przepadnę, gdy je wypowiem. Imiona mają podobno
wielką moc. Można nimi coś dać, ale i odebrać. Boję się, że ona mi coś
odbierze.
-No powiedz je, proszę.
-Natalia –mówię słabo. –Naty...
–Szepczę i przyciągam ją do siebie.
Nie opiera się, gdy moje
usta delikatnie skubią jej wargi. Popycha mnie na poduszki i siada na mnie
okrakiem. Całuje mnie mocniej i drży, gdy przejeżdżam palcami po jej
kręgosłupie. Tak bardzo jej pragnę. Jej ciała, jej serca, jej duszy. Jej całej.
Z niezamykającą się buzią, z czerwonymi ustami, z całą tą upartością,
rumienieniem się. Potrzebuję jej. Tylko czy ona mnie potrzebuje?
-Chyba nie powinniśmy...
–Odsuwam ją od siebie z ciężkim sercem.
-Ależ oczywiście, że powinniśmy
–zbliża się do mnie i całuje skronie. –Bardzo powinniśmy...
Poddaję się jej. Mój mózg odpuścił i już nie stara się przekonać mnie,
że kochanie się z Red to najgorszy pomysł.
Przekręcamy się i
teraz ja jestem na górze. Bez opamiętania całuję jej czoło, policzki, nos,
oczy, usta, szyję. Delikatnie pieszczę dłonie, ramiona, piersi, brzuch, uda.
Obejmuje mnie długimi nogami i oddaje mi się cała. Uśmiecham się, gdy czuję,
jak wbija mi w plecy paznokcie. Przejeżdżam palcami po Łapaczu Snów, a jej ciało wygina się w łuk. Ma taką ciepłą, miękką skórę. Całuję ją
za uchem, a potem przykładam usta do pulsującego na jej szyi miejsca. Jej
oddech jest coraz bardziej urywany, a jęki głośniejsze. Przyspieszam i całuję
ją żarliwie. Jej ciałem wstrząsa dreszcz ekstazy, a ja po chwili czuję to samo.
Zmęczeni, zasypiamy znowu w swoich objęciach.
Po raz pierwszy od wypadku czuję się szczęśliwy.
Robi się cicho, gdy
wieczorem wychodzi. Odprowadzam ją do samej bramki i całuję w czoło. Chciałbym,
żeby została, ale nie mówię jej tego. Boję się, że mógłbym zepsuć tę chwilę.
Czekam, aż zniknie mi z oczu i dopiero wtedy wracam do domu. Siadam w kuchni
i patrzę na dwie filiżanki, z których, przed chwilą, piliśmy herbatę.
Wciąż czuję zapach Red, jej smak, dotyk. Śmieję się, gdy
przypominam sobie jej okrzyk rozpaczy, gdy zobaczyła się w końcu
w lustrze. Zaczęła się na mnie wydzierać, że nie powiedziałem jej, jak
bardzo przypomina straszydło. Wtedy po raz pierwszy powiedziałem jej, że jest
piękna, bez względu na to, co ma na sobie, albo jak jest umalowana.
W nocy rozum znowu się
budzi i uparcie mnie przekonuje, że źle się stało. Powinienem dać jej szansę na
szczęście, jeżeli naprawdę jest dla mnie ważna. Oczywiście Czerwony Kapturek nie może być szczęśliwy ze Złym,
Mrocznym Wilkiem, dlatego muszę
pozwolić jej odejść, żeby mogła znaleźć swojego Księcia. Decyzję podejmuję
szybko, pod wpływem chwili. Za bardzo mi na niej zależy, żeby ryzykować i
spróbować stworzyć związek, który z góry jest skazany na przegraną, bo jestem
zbyt pokaleczony.
Nawet do niej nie
dzwonię. Wybieram najprostszą drogę, jak tchórz. Piszę do niej wiadomość, że
wyjeżdżam do Hiszpanii, do kuzyna, który mnie zaprosił. Tłumaczę, że to dobry
pomysł, bo na chwilę zostawię to miejsce, które tak bardzo przypomina mi o
wypadku. Nie wiem ile mnie nie będzie. Może tydzień, może dwa, może nawet
dłużej. Dziękuję jej za wszystko, co dla mnie zrobiła i czas, który mi
poświęciła.
W głowie gdzieś tli
się nadzieja, że zadzwoni, że będzie prosić, żebym nie wyjeżdżał, ale ona nawet
nie odpisuje. Tłumaczę sobie, że było to najlepsze wyjście, bo zasługuje na
kogoś lepszego, ale gdzieś w środku czuję, że kolejny raz coś we mnie umiera.
Cały tydzień chodzę
jak struty. Koszmary znowu wróciły. Xanax
się skończył za wcześnie i na
dodatek zepsuła mi się wieża. Patrzę za okno i głośno wzdycham. Nawet pogoda
dostosowała się do mojego nastroju. Jest zimno, ponuro i pada deszcz ze
śniegiem. Jesień też przeżywa żałobę, bo już wie, że za niedługo będzie musiała
odejść. Dzwonek do drzwi wyrywa mnie z odrętwienia. Staram się go ignorować,
ale staje się nie do zniesienia. Idę powoli do drzwi i uświadamiam sobie, że
dokładnie siedemdziesiąt osiem dni temu pojawiła się w nich Red. Dokładnie piątego dnia jesieni
weszła w moje życie w tych przemoczonych trampkach, zostawiając ślady, których
nie jestem w stanie powycierać.
Otwieram drzwi i serce
mi zamiera. Patrzę oniemiały na czerwoną, przemoczoną pelerynę i usta
wymalowane na taki sam kolor. Red popycha mnie do środka i patrzy na mnie ze
złością.
-Zmieniłeś kod!
Zmieniłem, bo bałem się, że któregoś dnia przyjdzie podlać roślinki,
żeby nie zwiędły pod moją nieobecność. Prycha i kręci głową z niedowierzaniem.
Zrzuca z siebie pelerynę i nawet nie zadaje sobie trudu, żeby ją powiesić.
Odwraca się do mnie i boleśnie wbija wskazujący palec w moją klatkę piersiową.
-Ty zasrany idioto! –Krzyczy.
-Uspokój się. –Chcę ją chwycić
za ramię, ale mi się wyrywa.
-Ja jestem spokojna!
Zdenerwowana to byłam, gdy dostałam tę głupią wiadomość! Jesteś głupim głupkiem
leśnym!
-Natalia...
-O proszę! Nauczyłeś się w
końcu mojego imienia! –Kpi. –Posłuchaj mnie uważnie. Czekałam cały tydzień,
żeby uspokoić się na tyle, żeby móc do ciebie przyjść i nie urwać ci tej
głupiej głowy!
-Nadużywasz słowa głupi... –Uderza mnie w ramię.
-Naprawdę myślisz, że nabrałam
się na historyjkę z kuzynem? Czemu mnie nie chcesz?
Na jej twarzy maluje
się grymas bólu. Nie chcę, żeby myślała, że jej nie chcę. Kładę dłoń na jej
karku i przyciągam ją do siebie. Opieram czoło o jej i patrzę w te czekoladowe
oczy.
-Chcę cię. Tylko uważam, że...
-Zasługuję na kogoś lepszego?
–Kończy za mnie.
Moje milczenie uznaje za odpowiedź. Wpada w jeszcze większy szał.
Odpycha mnie i zaczyna nerwowo chodzić po kuchni.
-A ty nie jesteś dobry bo co?
–Rzuca we mnie jabłkiem. –Bo masz depresję? Bo nie masz ręki? Osobiście wolałabym,
żebyś nie miał głowy, bo może wtedy nie wymyślałbyś takich głupich rzeczy. –Z
rezygnacją siada przy stole i wzdycha. Siedzi tak chyba przez nieskończoność, a
potem podchodzi do mnie.
-Dlaczego uważasz, że nie może
komuś na tobie zależeć?
-Bo się boję, że przestanie.
-Mi nie przestanie –całuje mnie
lekko. –Obiecuję.
Zamykam oczy i oddycham z ulgą. Wierzę jej.
Przeczytałem
gdzieś, że życie to ciągłe czekanie na coś. Od gówniarstwa, aż po starość.
Czekanie na ulubione jedzenie, na zielone światło, na wakacje, na słońce, na
śnieg. Kiedyś czekałem, aż skończy się kolejny pieprzony dzień. Teraz czekam,
aż się zacznie. Czekam na leniwy uśmiech Naty, którym wita mnie każdego ranka,
na czuły pocałunek w ucho, na wspólne picie herbaty z sokiem malinowym i przyprawami.
W końcu zdradziła mi, jak ją zrobić.