niedziela, 27 września 2015

7.

KSIĘŻNICZKA W WIEŻY



            To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Nie spotkaliśmy się w kinie, nie zderzyliśmy się przypadkowo na ulicy, nie przedstawili nas sobie wspólni znajomi. Dzień, w którym go poznałam, należał do tych najzwyklejszych. Słońce nie świeciło jaśniej, ptaki nie ćwierkały głośniej, niebo nie było błękitne. Było niebieskie. Taką normalną niebieskością. Nic nadzwyczajnego. Nic, co mogłoby wróżyć coś. Nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób, przygotować mnie na całkowite zatracenie się, zwariowanie. Bo zakochałam się w nim całkowicie, wiesz? Wypełniłam nim sobie żyły. Mam go tam. Mam go tam całe pięć litrów. Myślisz, że dałoby się żyć, gdybym go sobie odpuściła? Myślisz, że człowiek dałby radę żyć bez krwi? No właśnie. Nie da się.
            Wracając do tego zwykłego dnia... Nudziło mi się. Okropnie mi się nudziło. Miałam siedemnaście lat i różowo-fioletowy pokój. Tandetne... Wiem. Wtedy mi to nie przeszkadzało. Byłam już prawie dorosła, ale ojciec trzymał mnie w tej złotej klatce. To też mi nie przeszkadzało. Może, gdy byłam młodsza, buntowałam się przeciw temu. Później przywykłam. Później zaczęło mi to odpowiadać.
            Nigdy nie byłam typem imprezowiczki. Wolałam zostać w domu i czytać książki, przeglądać Internet, oglądać dobry film. Ludzie traktowali mnie jak odludka. Nie zwracali na mnie uwagi. Poza tym uważali mnie za kujona, a takich osób się nie lubi. Zauważyłaś, że w ogóle nie lubi się osób mądrych? Ludzie się ich boją. Boją się, że będą niewystarczający, że czegoś nie zrozumieją, że palną jakąś głupotę. A to jest jakiś powód do wstydu. A ludzie nie lubią się wstydzić, nie lubią pokazywać, że się na czymś nie znają. Zapominają, że kto pyta, nie błądzi. A może nawet nie chcą tego pamiętać? Sama nie wiem...
            Wtedy rozwiązywałam sobie jakieś głupie testy na stronie internetowej. Takie pierdoły, wiesz, kim byłaś w poprzednim wcieleniu?, jakim byłabyś zwierzątkiem?, w jakiej powinnaś żyć epoce? Śmieszyło mnie to. Bardzo. Ale z nudów klikałam w kolejne testy, aż w końcu wszystkie się skończyły. Potem weszłam na czat. Pierwszy lepszy czat. Nie lubiłam rozmawiać z ludźmi na żywo. Nigdy nie byłam w tym dobra. Ale w Internecie nie trzeba mówić prawdy. Można siebie wyidealizować. Wykreować postać, którą chce się być. Nie taką, którą się jest.
            Nazwałam się Księżniczka-w-Wieży; akurat niedawno oglądałam Zaplątanych, poza tym pasowało do mnie to określenie. W końcu byłam zamknięta, może nie w wieży, ale w swoim własnym pokoju; może nie do końca z powodu pokręconego rodzica, bo tata nie trzymał mnie tak całkowicie pod kluczem; ale żyłam sobie w swoim własnym, małym, hermetycznym świecie, do którego nie wpuszczałam nikogo.
            Szybko mi się znudziło i to czatowanie. Pisali do mnie różni ludzie; chłopcy, dziewczyny, wszyscy byli tacy sami. Wszyscy byli przewidywalni. Zaczynało się od cześć, skąd jesteś?, później co lubisz? masz chłopaka? dziewczynę? jakie jest twoje hobby? Miałam już dość pisania jednych i tych samych odpowiedzi. Miałam się wylogować, ale napisał on ‑RycerzNaBiałymKoniu.
            Nie powiem, żeby miał urzekający nick, ale sama nie miałam lepszego. Poza tym może działał? Może te wszystkie panny szły na tego Rycerza na białym koniu, w końcu każda marzy, żeby ktoś taki, kiedyś pojawił się w jej życiu i całkowicie je odmienił. Sama też czekałam na takiego. Nigdy nie przyznałabym się do tego na głos, ale gdzieś w środku, na samym dnie serca, było takie pragnienie. Pragnienie bycia dla kogoś Ksieżniczką.
            Nie zaczął od cześć, ani od skąd jesteś? Miał szczęście, bo nie zawracałabym sobie nim głowy, gdyby tak zrobił. Spytał, jak długie mam włosy. Zdziwiło mnie to pytanie. W końcu po co obcemu facetowi wiedzieć, czy mam włosy do pasa, czy ledwo sięgają mi za ucho? Odpowiedziałam mu jednak, zgodnie z prawdą, że są do ramion. Wiesz co mi odpisał? Że w takim  razie, jak sobie wyobrażam wyciągnięcie mnie z tej wieży, jeśli są takie krótkie. Roześmiałam się na głos do monitora. Prawie się popłakałam, gdy radził mi, żebym zamówiła sobie do tej mojej wieży fryzjera i poprosiła go o przedłużanie, bo inaczej nie ma bata, nie da rady się wspiąć i mnie uratować.
            Zaczęliśmy ze sobą pisać regularnie. Nie było dnia, żebyśmy nie przeprowadzili chociaż krótkiej rozmowy. Nie pytał o to co lubię robić w wolnym czasie, ani czym się interesuje. Pytał czy śpiewam pod prysznicem, co ciekawego dzisiaj przeczytałam, jaka piosenka chodzi mi od rana po głowie, albo co zobaczyłam, gdy wyjrzałam przez okno w swoim pokoju. Nie obchodził go kolor moich oczu, moja waga, rozmiar stanika, czy buta. Chciał wiedzieć dlaczego nie mogę zasnąć nocą, co mnie smuci, a co wywołuje uśmiech. Czego się boję.
            Sama nie wiem, jak to zrobił, ale udało mu się wejść do mojego hermetycznego pokoju. Sama nie wiem, jakim cudem udało mu się mnie przekonać, żebym go do siebie wpuściła. I wiesz... Gdy już wszedł, to nie chciałam go wypuścić. Za nic na świecie.
            Mówią, że nigdy nie wiadomo, kto siedzi po drugiej stronie komputera. Może ktoś sobie robił jaja? Może to jakiś zboczeniec? Albo seryjny morderca? Milion razy przeszło mi to przez myśl, ale nie chciałam w to uwierzyć. Za bardzo go polubiłam, za bardzo zakorzeniłam się w tej znajomości, żeby myśleć o tym, co mi może grozić. Wolałam wmawiać sobie, że to faktycznie mój Książę; że któregoś dnia stanie przede mną i spróbujemy coś razem stworzyć.
            Pierwszy raz zaprosiłam go do domu w moje osiemnaste urodziny. Wiem, że to głupie, ale ufałam mu. Wydawało mi się, że go znam od dawna. Co z tego, że mógł mi nakłamać, opowiedzieć tysiące głupich bajeczek, wierzyłam mu. I z całego serca chciałam, żeby przyszedł. Powiedział, że to zrobi. Podałam mu adres.
            Wystroiłam się, jak szczur na otwarcie kanału. Najlepsza sukienka, wydepilowane nogi, staranny makijaż, modna fryzura, którą układałyśmy z Olgą cały dzień. Tata nie wiedział, że będę miała gościa. Był na konferencji. Rano podarował mi nowiutkiego tableta, odśpiewał życzenia i powiedział, że kocha mnie najbardziej na świecie. Zrobił to, chociaż wiedział, że się złoszczę, gdy co roku daje mi prezenty. Nigdy nie lubiłam obchodzić urodzin. Przynajmniej aż do tych osiemnastych.
            Czekałam na niego cały wieczór. W sumie to nie umawialiśmy się na konkretną godzinę. Powiedział, że przyjdzie, więc z niecierpliwością gapiłam się w wejściowe drzwi. Zrezygnowałam o dwudziestej drugiej. Byłam strasznie rozczarowana. Posprzątałam w jadalni, gdzie z pomocą Olgi nakryłyśmy stół różnymi sałatkami, kanapkami, ciastami; okąpałam się i wkurzona położyłam do łóżka. Postanowiłam wtedy, że nigdy więcej się do niego nie odezwę. Złamałam tę obietnicę jeszcze tego samego dnia.
            O dwudziestej trzeciej trzydzieści, usłyszałam, że coś stuka w moje okno. Przez chwile wsłuchiwałam się w dziwne odgłosy, które pojawiały się nieregularnie, zastanawiając się co to może być. W końcu wstałam i podeszłam do okna. Ktoś rzucał w nie kamyczkami. Wyszłam na balkon i wychyliłam się przez barierkę. Stał na dole i krzyczał, żebym spuściła mu swe włosy. Śmiałam się do łez, gdy on w międzyczasie wszedł do góry po rynnie. Uśmiechnął się do mnie, a musisz mi uwierzyć, że uśmiech miał czarujący. Taki, co chwyta za serce i porusza każdą cząstkę duszy. Taki, na widok którego sama się uśmiechasz i o którym śnisz po nocach.
            Wtedy widziałam go po raz pierwszy; był wysoki, przystojny, z lekko rozwianymi włosami, ciemnymi oczami i dziurką w brodzie, którą później uwielbiałam całować. Pociągnął mnie za włosy i powiedział, że jeżeli myślę, że to wystarczy, żeby wciągnąć jakiegoś księcia na pierwsze piętro, to chyba mi się mózgownica przepaliła i przydałoby się wymienić zwoje.
            Nie przyniósł mi tortu, kwiatów, książki, czy płyty. Nie dostałam od niego kolczyków, bransoletki, czy perfum. Rozłożył na moim balkonie teleskop i pokazał mi kometę, która akurat przelatywała blisko ziemi i była widoczna przez jedną, króciutką chwilę. Gdy zachwycona patrzyłam przez obiektyw, objął mnie od tyły i wyszeptał do ucha, żebym pomyślała życzenie. To był najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.
            Zaczął przychodzić codziennie. Nigdy nie wchodził drzwiami. Zawsze wdrapywał się na balkon, po tej starej rynnie, która jakimś cudem wytrzymywała jego ciężar. Nie brał mnie na randki do kina, nie wyciągał do klubów. Spędzaliśmy czas w moim różowo-fioletowym pokoju. Oglądaliśmy filmy, które przynosił, czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, albo leżeliśmy na łóżku, nie odzywając się do siebie. Uczył mnie tańczyć tango, albo śpiewał dżingle z reklam, fałszując, jakby go cięli piłą. Piliśmy wino, albo gorącą czekoladę.
            W końcu, któregoś wieczoru, przespaliśmy się ze sobą. Pamiętam, że leżeliśmy na łóżku. On nic nie mówił. Patrzył na mnie i bawił się moimi włosami. Przybliżyłam się do niego i go pocałowałam. Najpierw delikatnie, jakby próbując, czy jego usta pasują do moich. Później coraz mocniej, żarliwiej, gdy już się przekonałam, że stanowią idealne połączenie. Nie protestował. Przyjął mnie całą i oddał mi się w całości. Był delikatny, czuły, a przy tym bardzo niecierpliwy. Pierwszy raz czułam się, jak najpiękniejsza kobieta na świecie. Byłam cholernie szczęśliwa.
            Gdy po wszystkim leniwie kreślił kółka na moich nagich plecach, powiedziałam mu, że go kocham. Zamarł i spojrzał na mnie dziwnie. Potem się pokłóciliśmy. Nakrzyczał na mnie, że to, że dał mi orgazm, wcale nie jest powodem, żeby się w nim zakochiwać. Wkurzył mnie, bo zakochałam się już w nim jakiś czas temu, a on sprowadził to moje uczucie do seksu. Powiedziałam, żeby sobie poszedł. Nie patrzyłam, gdy pośpiesznie się ubierał i wychodził przez balkon. Zranił moją dumę. Drugi raz obiecałam sobie, że się do niego już nie odezwę, ale tęskniłam za nim. Okropnie. Wstyd mi się było do tego przyznać, ale codziennie czekałam na niego na tym cholernym balkonie. Czekałam, aż będzie z dołu krzyczeć, żebym spuściła mu swoje włosy. Czekałam, aż napisze coś na komunikatorze. Czekałam, aż zadzwoni. Nie doczekałam się.
            W końcu nie wytrzymałam. Złamałam swoją obietnicę i napisałam mu o trzeciej w nocy, że mam ochotę na truskawkowe lody. Nie odpisał, nie oddzwonił i kiedy zła odwracałam się od okna, żeby ciągle w nie nie patrzeć, usłyszałam stukanie w szybę. Otworzyłam balkon, a on tam stał z rozmrożonymi lodami. Wzięłam go za rękę i wprowadziłam do pokoju. Usiedliśmy na łóżku i zjedliśmy całe pudełko.
            Pierwsza przerwałam panującą ciszę. Spytałam go, czy to, że o trzeciej nad ranem przyniósł mi lody, bo miałam taką zachciankę, nie jest dobrym powodem, żeby się w nim zakochać. Powiedział, że może i jest. Uśmiechnął się i ucałował moją skroń. Przeprosił za to, że ostatnio mnie tak zostawił, że się nie odzywał. Tłumaczył, że się wystraszył mojej deklaracji i nie wiedział, co ma myśleć o tym, co czuje. Spytałam, czy teraz już wie. Pokiwał głową. Przygryzłam wargę i przez chwilę się zastanawiałam, czy go spytać, czy mnie kocha.
Bałam się usłyszeć, że nie. Nie chciałam go stracić, ale nie wyobrażałam sobie, żebyśmy mogli zostać przyjaciółmi. Miałam cichą nadzieję, że sam się zdeklaruje, ale on siedział cicho i bacznie mi się przyglądał. W końcu nie wytrzymałam i spytałam. Uśmiechnął się do mnie i wstał. Podszedł do biurka, wziął mój pamiętnik, przejechał palcem po okładce. Potem odłożył go na miejsce i odwrócił się do mnie. Spytał czy to, że przyniósł mi lody o trzeciej nad ranem, nie jest wystarczającą odpowiedzią.
            Jesteśmy ze sobą już czterdzieści dwa lata. Mamy dwójkę dzieci, trójkę wnucząt i prawnuka w drodze. Andres nigdy nie powiedział mi, że mnie kocha. Twierdzi, że to tylko słowo. Zlepek literek, które wylatują z ust, zbyt często bezmyślnie. I może czasami chciałabym to usłyszeć, ale nie mogę powiedzieć, że przez te wszystkie lata nie czułam się kochana. Okazywał mi miłość na każdym kroku. Gdy łapał mnie za rękę, brał na barana, odgarniał włosy, żeby pocałować w szyję. Gdy znosił moje humory, zachwycał się przesoloną zupą lub spalonym ciastem. Gdy mimo tego, że był na mnie wściekły, trzymał nade mną parasol, bo swój zostawiłam w domu, a rozpadało się, gdy poszłam do sklepu.
            I to naprawdę jest niesamowitą rzeczą, że do tej pory widzę w jego oczach dumę, gdy na mnie patrzy; że nadal ciepło się uśmiecha, gdy mówię mu, że go kocham; że bierze mnie na kolana, gdy spacerujemy po parku i trzyma za rękę przez całą drogę do kościoła.
A kiedy wieczorem wdrapuje się na łóżko szepcze, żebym spuściła mu swe włosy.

wtorek, 8 września 2015

6.

UMRZEĆ Z MIŁOŚCI

          
         
            Zimowe niebo miało grafitowy kolor. Przez chwilę wyglądała przez okno, przyglądając się samochodom, autobusom, ludziom, którzy szli zaśmieconymi chodnikami Buenos-Aires. Wpatrywała się w ten codzienny obrazek, w tę szarą rzeczywistość, ale nic nie widziała. Zupełnie jakby te wszystkie samochody, autobusy, ludzie byli przezroczyści. Opuściła czerwoną roletę i odwróciła się od okna. Palcami przejechała po gładkiej powierzchni mebli, zbierając na wskazujący i środkowy palec warstwę kurzu. Kciukiem starła szary pył i sięgnęła po zapachowe świeczki, zapalniczkę, papierosy i szklaną popielniczkę.
            Długo pozwalała na to, żeby gorąca woda wypełniła wannę, aż po same brzegi. Zapaliła świeczki, zdjęła ubranie i weszła do wanny, ignorując siłę wyporu.
 -Eureka –szepnęła, gdy woda wylała się na niebieskie kafelki. Zanurzyła się cała. Słyszała przytłumione dźwięki Mozarta i przez chwilę miała ochotę zostać tak na zawsze, ale płuca w końcu zaczęły domagać się dopływu powietrza. Wynurzyła się, odgarnęła mokre włosy i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się nim, jak świeżym powietrzem. Przytrzymała dym w płucach i wypuściła go z drżeniem. Patrzyła beznamiętnie, jak miesza się z parą wodną, która spowijała całą łazienkę.
            Nie lubił, gdy paliła. Powtarzał, jakie to niezdrowe i że przez to umrze, a on będzie miał ją o te paczkolata krócej. Rzuciła dla niego. Wiele rzeczy dla niego zrobiła. Zrezygnowała z kariery szefa kuchni w najlepszej restauracji w Nowym Jorku i została w tej swojej biednej knajpce w Buenos-Aires, bo on nie chciał zostawiać matki samej. Prychnęła, strzepując popiół do popielniczki. Matki, która jej nienawidziła, bo postanowiła wykraść jej jedynego synka.
            Już w dniu rozstania znowu sięgnęła po papierosy. Nie miała już dla kogo przeżywać tych paczkolat, tak samo jak nie miała już dla kogo przygotowywać śniadania do łóżka, kupować truskawkowych gum do żucia, albo maszynek do golenia.
            Rozstali się tak jakoś dziwnie. Nawet nie bardzo pamiętała, co jej mówił, gdy oznajmiał, że to koniec. Chyba przepraszał, że narobił jej nadziei. Zapomniał przeprosić, za to, że to było dwanaście lat nadziei. Stwierdził, że już nie czuje do niej tego, co kiedyś, że uczucie się wypaliło. Powtarzał też jakieś inne bzdury, które wszyscy  powtarzają, gdy chcą się rozstać w przyjaznych stosunkach. Przyjazne stosunki? Miała ochotę rozwalić mu tę ciężką, szklaną popielnicę na głowie.
            Kiedyś była przekonana, że jeżeli człowiek się już zaangażuje tak na poważnie, kiedy w końcu spotka kogoś, kogo będzie stawiał ponad wszystko inne, kogoś, dla kogo będzie w stanie poświęcić coś, co do tej pory było naprawdę ważne, kogoś, kogo będzie chciał widzieć po powrocie do domu, to będzie z nim na zawsze, do grobowej deski. Kiedyś myślała, że jeżeli dwoje ludzi mówi sobie kocham, to nie są to słowa rzucone na wiatr i nie mogą sobie od tak odlecieć.
            Kiedyś miała siedemnaście lat i była wtedy strasznie głupia, niedoświadczona w wielu dziedzinach i myślała, że miłość to nie jest tylko suma reakcji chemicznych, ale coś więcej. Kiedyś miała siedemnaście lat i się w nim zakochała. Wierzyła, że ich miłość jest silna, bo dojrzewała powoli, stopniowo, jak wino we francuskich winnicach. Nie była przygotowana na to, że po tylu latach coś może się zmienić. Nie przypuszczała, że przez cały czas, gdy z nią był, podświadomie szukał kogoś lepszego. Niby dlaczego miałby z nią być, skoro gdzieś na rogu, w tramwaju, w supermarkecie, w kolejce do bankowego okienka może spotkać kogoś, kto lepiej potrafi się do niego wpasować?
            No i znalazł. Doniósł jej o tym ich wspólny znajomy. Widział go gdzieś na mieście z kimś. Nie była to dalsza kuzynka, albo nietykalna, młodsza siostra najlepszego kumpla. Z nimi nie obściskuje się tak, jak on to robił z tamtą cizią, bynajmniej.
            Długo siedziała w tej wannie, z głową opartą o jej brzeg i przymkniętymi oczami. Zaciągała się kolejnymi papierosami, które odpalała jeden od drugiego. Co jakiś czas wypuszczała trochę ostygłej wody, po to, by dolać sobie gorącej. W końcu skończyły jej się papierosy, wypaliły świeczki, Mozart przestał już dawno grać, a jej gładka skóra się pomarszczyła. Wyszła, wytarła się, spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Opuszkami palców dotknęła policzków, czoła, skroni, warg, jakby sprawdzała, czy to jeszcze ona, czy może ktoś zupełnie obcy.
            Patrząc na nią nikt nie mógł nawet przypuszczać, jak bardzo była połamana. Od rozstania nie uroniła ani jednej łzy. Żadna słona kropla nie wyszła spod jej powiek, ale to nie znaczyło, że nie płakała. Robiła to, ale w zupełnie inny sposób. Płakała do wewnątrz. Miała zalany łzami każdy organ. Utopiła swój żołądek, wątrobę, płuca. Zatopiła serce.
            Naga, położyła się na wielkim łóżku po swojej stronie, gapiąc się na tę jego. Wyciągnęła rękę do miejsca, w którym zwykł sypiać, gdy w końcu się do niej wprowadził. Jeszcze nigdy w życiu nie odczuła takiej pustki, na jaką trafiła, kładąc dłoń na jego poduszce. Nigdy w życiu nie czuła takiego zimna, jakie odczuła, gdy palcami przejechała po satynowej pościeli, której nie ogrzał swoim ciałem. Nigdy w życiu nie usłyszała obezwładniającej ciszy, która dzwoniła w uszach, bo nie przerwało jej jego ciche pochrapywanie. Nie mogła zostać w tym łóżku, do którego kiedyś uwielbiała się kłaść. Z nim. Wzięła kołdrę i przeszła do salonu, gdzie usadowiła się na wielkim fotelu.
            Przymknęła oczy i przypomniała sobie, jak kiedyś widziała się, idącą główną nawą do ołtarza. Kościół był pełny, a ona miała na sobie śnieżnobiałą suknię z długim trenem i bukiet lilii w rękach. On stał na końcu i czekał na nią. W jego oczach odbijał się zachwyt pomieszany ze wzruszeniem, które odebrało mu głos.
            Widziała ich wspólne życie. Ich wzloty, upadki. Radości, troski. Ze wszystkim poradziliby sobie, bo mieliby w swoich dłoniach najpotężniejszą magię. Miłość. Napisała sobie scenariusze do wszystkiego, co wydarzy się w ich wspólnym życiu. Nie ominęła żadnego szczegółu. Odgrywała sobie te sceny w głowie setki razy, dokładając szczegółów lub ich ujmując. Nie zapomniała nawet o kłótniach, które były nieodłącznym elementem bycia z kimś. Szkoda tylko, że to nie jej przypadł udział w tym filmie. Roześmiała się gorzko, uświadamiając sobie, że, paradoksalnie, najpiękniejszymi chwilami w życiu są te, które się nigdy nie wydarzą.
            Może kiedy skończy się ta zima, to przestanie o nim myśleć. Może w końcu oswoi się z tymi ranami. Może się nawet zabliźnią. Może je nawet polubi. Tego akurat nie wiedziała, ale było coś, co wiedziała na pewno. Człowiek nie może umrzeć z miłości, chociaż rozwiązałoby to tyle problemów - złamane serce, ciągłą tęsknotę, uczucie pustki i zimna. Po prostu nie może. A szkoda.