UMRZEĆ Z MIŁOŚCI
Zimowe niebo miało grafitowy kolor. Przez chwilę wyglądała
przez okno, przyglądając się samochodom, autobusom, ludziom, którzy szli
zaśmieconymi chodnikami Buenos-Aires. Wpatrywała się w ten codzienny obrazek, w
tę szarą rzeczywistość, ale nic nie widziała. Zupełnie jakby te wszystkie
samochody, autobusy, ludzie byli przezroczyści. Opuściła czerwoną roletę i
odwróciła się od okna. Palcami przejechała po gładkiej powierzchni mebli,
zbierając na wskazujący i środkowy palec warstwę kurzu. Kciukiem starła
szary pył i sięgnęła po zapachowe świeczki, zapalniczkę, papierosy i szklaną
popielniczkę.
Długo
pozwalała na to, żeby gorąca woda wypełniła wannę, aż po same brzegi. Zapaliła
świeczki, zdjęła ubranie i weszła do wanny, ignorując siłę wyporu.
-Eureka –szepnęła,
gdy woda wylała się na niebieskie kafelki. Zanurzyła się cała. Słyszała
przytłumione dźwięki Mozarta i przez chwilę miała ochotę zostać tak na
zawsze, ale płuca w końcu zaczęły domagać się dopływu powietrza. Wynurzyła
się, odgarnęła mokre włosy i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się nim, jak
świeżym powietrzem. Przytrzymała dym w płucach i wypuściła go z drżeniem.
Patrzyła beznamiętnie, jak miesza się z parą wodną, która spowijała całą
łazienkę.
Nie
lubił, gdy paliła. Powtarzał, jakie to niezdrowe i że przez to umrze, a on
będzie miał ją o te paczkolata krócej. Rzuciła dla niego. Wiele rzeczy dla
niego zrobiła. Zrezygnowała z kariery szefa kuchni w najlepszej restauracji w
Nowym Jorku i została w tej swojej biednej knajpce w Buenos-Aires, bo on nie
chciał zostawiać matki samej. Prychnęła, strzepując popiół do popielniczki.
Matki, która jej nienawidziła, bo postanowiła wykraść jej jedynego synka.
Już w
dniu rozstania znowu sięgnęła po papierosy. Nie miała już dla kogo przeżywać
tych paczkolat, tak samo jak nie miała już dla kogo przygotowywać śniadania do
łóżka, kupować truskawkowych gum do żucia, albo maszynek do golenia.
Rozstali
się tak jakoś dziwnie. Nawet nie bardzo pamiętała, co jej mówił, gdy oznajmiał,
że to koniec. Chyba przepraszał, że narobił jej nadziei. Zapomniał przeprosić,
za to, że to było dwanaście lat nadziei. Stwierdził, że już nie czuje do niej
tego, co kiedyś, że uczucie się wypaliło. Powtarzał też jakieś inne bzdury,
które wszyscy powtarzają, gdy chcą się
rozstać w przyjaznych stosunkach. Przyjazne stosunki? Miała ochotę rozwalić mu
tę ciężką, szklaną popielnicę na głowie.
Kiedyś
była przekonana, że jeżeli człowiek się już zaangażuje tak na poważnie, kiedy w
końcu spotka kogoś, kogo będzie stawiał ponad wszystko inne, kogoś, dla kogo
będzie w stanie poświęcić coś, co do tej pory było naprawdę ważne, kogoś,
kogo będzie chciał widzieć po powrocie do domu, to będzie z nim na zawsze, do
grobowej deski. Kiedyś myślała, że jeżeli dwoje ludzi mówi sobie kocham,
to nie są to słowa rzucone na wiatr i nie mogą sobie od tak odlecieć.
Kiedyś
miała siedemnaście lat i była wtedy strasznie głupia, niedoświadczona w wielu
dziedzinach i myślała, że miłość to nie jest tylko suma reakcji chemicznych,
ale coś więcej. Kiedyś miała siedemnaście lat i się w nim zakochała. Wierzyła,
że ich miłość jest silna, bo dojrzewała powoli, stopniowo, jak wino we
francuskich winnicach. Nie była przygotowana na to, że po tylu latach coś może
się zmienić. Nie przypuszczała, że przez cały czas, gdy z nią był, podświadomie
szukał kogoś lepszego. Niby dlaczego miałby z nią być, skoro gdzieś na rogu, w
tramwaju, w supermarkecie, w kolejce do bankowego okienka może spotkać kogoś,
kto lepiej potrafi się do niego wpasować?
No i
znalazł. Doniósł jej o tym ich wspólny znajomy. Widział go gdzieś na mieście
z kimś. Nie była to dalsza kuzynka, albo nietykalna, młodsza siostra
najlepszego kumpla. Z nimi nie obściskuje się tak, jak on to robił z tamtą
cizią, bynajmniej.
Długo
siedziała w tej wannie, z głową opartą o jej brzeg i przymkniętymi oczami.
Zaciągała się kolejnymi papierosami, które odpalała jeden od drugiego. Co jakiś
czas wypuszczała trochę ostygłej wody, po to, by dolać sobie gorącej. W końcu
skończyły jej się papierosy, wypaliły świeczki, Mozart przestał już
dawno grać, a jej gładka skóra się pomarszczyła. Wyszła, wytarła się, spojrzała
na swoje odbicie w lustrze. Opuszkami palców dotknęła policzków, czoła, skroni,
warg, jakby sprawdzała, czy to jeszcze ona, czy może ktoś zupełnie obcy.
Patrząc
na nią nikt nie mógł nawet przypuszczać, jak bardzo była połamana. Od rozstania
nie uroniła ani jednej łzy. Żadna słona kropla nie wyszła spod jej powiek, ale
to nie znaczyło, że nie płakała. Robiła to, ale w zupełnie inny sposób. Płakała
do wewnątrz. Miała zalany łzami każdy organ. Utopiła swój żołądek, wątrobę,
płuca. Zatopiła serce.
Naga,
położyła się na wielkim łóżku po swojej stronie, gapiąc się na tę jego.
Wyciągnęła rękę do miejsca, w którym zwykł sypiać, gdy w końcu się do niej
wprowadził. Jeszcze nigdy w życiu nie odczuła takiej pustki, na jaką trafiła,
kładąc dłoń na jego poduszce. Nigdy w życiu nie czuła takiego zimna, jakie
odczuła, gdy palcami przejechała po satynowej pościeli, której nie ogrzał swoim
ciałem. Nigdy w życiu nie usłyszała obezwładniającej ciszy, która dzwoniła w
uszach, bo nie przerwało jej jego ciche pochrapywanie. Nie mogła zostać
w tym łóżku, do którego kiedyś uwielbiała się kłaść. Z nim. Wzięła kołdrę
i przeszła do salonu, gdzie usadowiła się na wielkim fotelu.
Przymknęła
oczy i przypomniała sobie, jak kiedyś widziała się, idącą główną nawą do
ołtarza. Kościół był pełny, a ona miała na sobie śnieżnobiałą suknię z długim
trenem i bukiet lilii w rękach. On stał na końcu i czekał na nią. W jego
oczach odbijał się zachwyt pomieszany ze wzruszeniem, które odebrało mu głos.
Widziała
ich wspólne życie. Ich wzloty, upadki. Radości, troski. Ze wszystkim
poradziliby sobie, bo mieliby w swoich dłoniach najpotężniejszą magię. Miłość.
Napisała sobie scenariusze do wszystkiego, co wydarzy się w ich wspólnym życiu.
Nie ominęła żadnego szczegółu. Odgrywała sobie te sceny w głowie setki razy,
dokładając szczegółów lub ich ujmując. Nie zapomniała nawet o kłótniach, które
były nieodłącznym elementem bycia z kimś. Szkoda tylko, że to nie jej
przypadł udział w tym filmie. Roześmiała się gorzko, uświadamiając sobie, że,
paradoksalnie, najpiękniejszymi chwilami w życiu są te, które się nigdy nie
wydarzą.
Może kiedy skończy się
ta zima, to przestanie o nim myśleć. Może w końcu oswoi się z tymi ranami. Może
się nawet zabliźnią. Może je nawet polubi. Tego akurat nie wiedziała, ale było
coś, co wiedziała na pewno. Człowiek nie może umrzeć z miłości, chociaż
rozwiązałoby to tyle problemów - złamane serce, ciągłą tęsknotę, uczucie pustki
i zimna. Po prostu nie może. A szkoda.
OdpowiedzUsuń"Nie na krześle, nie we śnie
Nie w spokoju i nie w dzień
Nie chcę łatwo, nie za sto lat
Chciałbym umrzeć z miłości
Nie bez bólu i nie w domu
Nie chcę szybko i nie chcę młodo
Nie szczęśliwie i wśród bliskich
Chciałbym umrzeć z miłości."
Taa, a ja chciałabym żeby szkoła się skończyła i znów były wakacje.
Wiesz, trochę mnie zaskoczyłaś.
Bo mimo wszystko twoje historie zawsze kończyły się szczęśliwie.
Ale to chyba dobrze, bo przecież czasami trzeba coś zmienić, przynajmniej na krótką chwilę.
Chociaż cokolwiek byś nie napisała i jak kolwiek by się to nie kończyło to i tak wszystko przeczytam.
Pozdrawiam.
~Anonim Juleśka ❤
Aj! Jest coś nowego! Zaraz zabieram się za czytanie. Wrócę z odrobiną czasu i przede wszystkim chęci.
OdpowiedzUsuńI po co mi był ten SKS? Teraz nawet za bardzo nie mogę pisać, bo mam palec stłuczony. :/ Możesz mi życzyć szybkiej regeneracji, bo wtedy będę się mogła jakoś konkretniej tu wypowiedzieć. :)
To, do napisania, co? :)
A