wtorek, 8 września 2015

6.

UMRZEĆ Z MIŁOŚCI

          
         
            Zimowe niebo miało grafitowy kolor. Przez chwilę wyglądała przez okno, przyglądając się samochodom, autobusom, ludziom, którzy szli zaśmieconymi chodnikami Buenos-Aires. Wpatrywała się w ten codzienny obrazek, w tę szarą rzeczywistość, ale nic nie widziała. Zupełnie jakby te wszystkie samochody, autobusy, ludzie byli przezroczyści. Opuściła czerwoną roletę i odwróciła się od okna. Palcami przejechała po gładkiej powierzchni mebli, zbierając na wskazujący i środkowy palec warstwę kurzu. Kciukiem starła szary pył i sięgnęła po zapachowe świeczki, zapalniczkę, papierosy i szklaną popielniczkę.
            Długo pozwalała na to, żeby gorąca woda wypełniła wannę, aż po same brzegi. Zapaliła świeczki, zdjęła ubranie i weszła do wanny, ignorując siłę wyporu.
 -Eureka –szepnęła, gdy woda wylała się na niebieskie kafelki. Zanurzyła się cała. Słyszała przytłumione dźwięki Mozarta i przez chwilę miała ochotę zostać tak na zawsze, ale płuca w końcu zaczęły domagać się dopływu powietrza. Wynurzyła się, odgarnęła mokre włosy i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się nim, jak świeżym powietrzem. Przytrzymała dym w płucach i wypuściła go z drżeniem. Patrzyła beznamiętnie, jak miesza się z parą wodną, która spowijała całą łazienkę.
            Nie lubił, gdy paliła. Powtarzał, jakie to niezdrowe i że przez to umrze, a on będzie miał ją o te paczkolata krócej. Rzuciła dla niego. Wiele rzeczy dla niego zrobiła. Zrezygnowała z kariery szefa kuchni w najlepszej restauracji w Nowym Jorku i została w tej swojej biednej knajpce w Buenos-Aires, bo on nie chciał zostawiać matki samej. Prychnęła, strzepując popiół do popielniczki. Matki, która jej nienawidziła, bo postanowiła wykraść jej jedynego synka.
            Już w dniu rozstania znowu sięgnęła po papierosy. Nie miała już dla kogo przeżywać tych paczkolat, tak samo jak nie miała już dla kogo przygotowywać śniadania do łóżka, kupować truskawkowych gum do żucia, albo maszynek do golenia.
            Rozstali się tak jakoś dziwnie. Nawet nie bardzo pamiętała, co jej mówił, gdy oznajmiał, że to koniec. Chyba przepraszał, że narobił jej nadziei. Zapomniał przeprosić, za to, że to było dwanaście lat nadziei. Stwierdził, że już nie czuje do niej tego, co kiedyś, że uczucie się wypaliło. Powtarzał też jakieś inne bzdury, które wszyscy  powtarzają, gdy chcą się rozstać w przyjaznych stosunkach. Przyjazne stosunki? Miała ochotę rozwalić mu tę ciężką, szklaną popielnicę na głowie.
            Kiedyś była przekonana, że jeżeli człowiek się już zaangażuje tak na poważnie, kiedy w końcu spotka kogoś, kogo będzie stawiał ponad wszystko inne, kogoś, dla kogo będzie w stanie poświęcić coś, co do tej pory było naprawdę ważne, kogoś, kogo będzie chciał widzieć po powrocie do domu, to będzie z nim na zawsze, do grobowej deski. Kiedyś myślała, że jeżeli dwoje ludzi mówi sobie kocham, to nie są to słowa rzucone na wiatr i nie mogą sobie od tak odlecieć.
            Kiedyś miała siedemnaście lat i była wtedy strasznie głupia, niedoświadczona w wielu dziedzinach i myślała, że miłość to nie jest tylko suma reakcji chemicznych, ale coś więcej. Kiedyś miała siedemnaście lat i się w nim zakochała. Wierzyła, że ich miłość jest silna, bo dojrzewała powoli, stopniowo, jak wino we francuskich winnicach. Nie była przygotowana na to, że po tylu latach coś może się zmienić. Nie przypuszczała, że przez cały czas, gdy z nią był, podświadomie szukał kogoś lepszego. Niby dlaczego miałby z nią być, skoro gdzieś na rogu, w tramwaju, w supermarkecie, w kolejce do bankowego okienka może spotkać kogoś, kto lepiej potrafi się do niego wpasować?
            No i znalazł. Doniósł jej o tym ich wspólny znajomy. Widział go gdzieś na mieście z kimś. Nie była to dalsza kuzynka, albo nietykalna, młodsza siostra najlepszego kumpla. Z nimi nie obściskuje się tak, jak on to robił z tamtą cizią, bynajmniej.
            Długo siedziała w tej wannie, z głową opartą o jej brzeg i przymkniętymi oczami. Zaciągała się kolejnymi papierosami, które odpalała jeden od drugiego. Co jakiś czas wypuszczała trochę ostygłej wody, po to, by dolać sobie gorącej. W końcu skończyły jej się papierosy, wypaliły świeczki, Mozart przestał już dawno grać, a jej gładka skóra się pomarszczyła. Wyszła, wytarła się, spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Opuszkami palców dotknęła policzków, czoła, skroni, warg, jakby sprawdzała, czy to jeszcze ona, czy może ktoś zupełnie obcy.
            Patrząc na nią nikt nie mógł nawet przypuszczać, jak bardzo była połamana. Od rozstania nie uroniła ani jednej łzy. Żadna słona kropla nie wyszła spod jej powiek, ale to nie znaczyło, że nie płakała. Robiła to, ale w zupełnie inny sposób. Płakała do wewnątrz. Miała zalany łzami każdy organ. Utopiła swój żołądek, wątrobę, płuca. Zatopiła serce.
            Naga, położyła się na wielkim łóżku po swojej stronie, gapiąc się na tę jego. Wyciągnęła rękę do miejsca, w którym zwykł sypiać, gdy w końcu się do niej wprowadził. Jeszcze nigdy w życiu nie odczuła takiej pustki, na jaką trafiła, kładąc dłoń na jego poduszce. Nigdy w życiu nie czuła takiego zimna, jakie odczuła, gdy palcami przejechała po satynowej pościeli, której nie ogrzał swoim ciałem. Nigdy w życiu nie usłyszała obezwładniającej ciszy, która dzwoniła w uszach, bo nie przerwało jej jego ciche pochrapywanie. Nie mogła zostać w tym łóżku, do którego kiedyś uwielbiała się kłaść. Z nim. Wzięła kołdrę i przeszła do salonu, gdzie usadowiła się na wielkim fotelu.
            Przymknęła oczy i przypomniała sobie, jak kiedyś widziała się, idącą główną nawą do ołtarza. Kościół był pełny, a ona miała na sobie śnieżnobiałą suknię z długim trenem i bukiet lilii w rękach. On stał na końcu i czekał na nią. W jego oczach odbijał się zachwyt pomieszany ze wzruszeniem, które odebrało mu głos.
            Widziała ich wspólne życie. Ich wzloty, upadki. Radości, troski. Ze wszystkim poradziliby sobie, bo mieliby w swoich dłoniach najpotężniejszą magię. Miłość. Napisała sobie scenariusze do wszystkiego, co wydarzy się w ich wspólnym życiu. Nie ominęła żadnego szczegółu. Odgrywała sobie te sceny w głowie setki razy, dokładając szczegółów lub ich ujmując. Nie zapomniała nawet o kłótniach, które były nieodłącznym elementem bycia z kimś. Szkoda tylko, że to nie jej przypadł udział w tym filmie. Roześmiała się gorzko, uświadamiając sobie, że, paradoksalnie, najpiękniejszymi chwilami w życiu są te, które się nigdy nie wydarzą.
            Może kiedy skończy się ta zima, to przestanie o nim myśleć. Może w końcu oswoi się z tymi ranami. Może się nawet zabliźnią. Może je nawet polubi. Tego akurat nie wiedziała, ale było coś, co wiedziała na pewno. Człowiek nie może umrzeć z miłości, chociaż rozwiązałoby to tyle problemów - złamane serce, ciągłą tęsknotę, uczucie pustki i zimna. Po prostu nie może. A szkoda.

2 komentarze:


  1. "Nie na krześle, nie we śnie
    Nie w spokoju i nie w dzień
    Nie chcę łatwo, nie za sto lat
    Chciałbym umrzeć z miłości

    Nie bez bólu i nie w domu
    Nie chcę szybko i nie chcę młodo
    Nie szczęśliwie i wśród bliskich
    Chciałbym umrzeć z miłości."

    Taa, a ja chciałabym żeby szkoła się skończyła i znów były wakacje.

    Wiesz, trochę mnie zaskoczyłaś.
    Bo mimo wszystko twoje historie zawsze kończyły się szczęśliwie.
    Ale to chyba dobrze, bo przecież czasami trzeba coś zmienić, przynajmniej na krótką chwilę.
    Chociaż cokolwiek byś nie napisała i jak kolwiek by się to nie kończyło to i tak wszystko przeczytam.
    Pozdrawiam.
    ~Anonim Juleśka ❤

    OdpowiedzUsuń
  2. Aj! Jest coś nowego! Zaraz zabieram się za czytanie. Wrócę z odrobiną czasu i przede wszystkim chęci.
    I po co mi był ten SKS? Teraz nawet za bardzo nie mogę pisać, bo mam palec stłuczony. :/ Możesz mi życzyć szybkiej regeneracji, bo wtedy będę się mogła jakoś konkretniej tu wypowiedzieć. :)
    To, do napisania, co? :)
    A

    OdpowiedzUsuń