niedziela, 14 lutego 2016

11.


BAJKA O ZŁAMANYM SERCU


Dwa tysiące trzynasty, czerwiec, piątek.

Czasami wszystko idzie zupełnie nie tak, jak sobie planowaliśmy. W jednym momencie widzisz dom, nie duży, taki prawie akurat, z garażem na średniej klasy samochód, którego spalanie w cyklu miejskim nie przekracza siedmiu litrów na sto kilometrów, ze sporym ogrodem, w którym masz kilka drzewek owocowych, grządkę truskawek, na które jesteś uczulony, ale przecież ona je lubi i jakimiś tam kwiatkami, których nie rozróżniasz; wiesz tylko, że jedne są fioletowe, a drugie żółte.
            W domu jest ona, ta wymarzona, jedyna, ta, z którą chciałeś się zestarzeć. Może macie już dzieci, a może są dopiero w drodze. Na pewno wiesz dwie rzeczy: kochasz ją i jesteście szczęśliwi. Widzisz to. Tak cholernie wyraźnie to widzisz. Widzisz, jak wchodzisz do czyściutkiej kuchni, jak obejmujesz ją od tyłu i całujesz w nagie ramię. Czujesz zapach przygotowanych przez nią potraw, które zaraz zaserwuje ci na świeżo nakrytym stole. Czujesz, jak się uśmiecha, gdy odwracasz ją do siebie i składasz na jej ustach czuły pocałunek. Słyszysz, jak mówi ci, że obiad zaraz będzie gotowy, ale kiedy siadasz do stołu, ona znika. Rozpływa się w powietrzu. Jakby była tylko hologramem, który ktoś wyłączył. Ściany domu rozpadają się, jakby były zrobione z kart. Zostajesz sam na środku. Z pustym wzrokiem, utkwionym gdzieś w talerz. Z pustym sercem.
            Ludzie odchodzą. Czasami przygotowują się, i nas, do tego latami. Czasami ich odejście jest zupełnie niespodziewane. Czasami nie mamy na to wpływu. Ba, oni sami na to wpływu nie mają. Czasami odchodzą, bo coś im się popierniczyło w głowach.
            Właśnie jej się tak pochrzaniło. Nagle, z dnia na dzień, oznajmiła, że odchodzi. Nagle, z dnia na dzień, stwierdziła, że nie wystarczy jej ta mała kawalerka, którą wynajmowałeś. Że miłość zwykłego kelnera nie jest szczytem jej ambicji. Że ona jest stworzona do rzeczy większych.
            I co z tego, że oddałeś jej serce? Że wyciąłeś je sobie skalpelem. Że złożyłeś ten czerwony kawał mięsa w jej delikatne dłonie, ufając, że będzie dla niej największym skarbem. Największą nagrodą. Najdroższą rzeczą. I co z tego, że wierzyłeś, że nie zrobi z nim nic głupiego i, na dowód swojej naiwności, do drugiej ręki wsadziłeś jej pistolet, bo przecież nie pociągnęłaby za spust. Kocha cię. Powtarzała to tysiące razy. Kiedy budziła cię pocałunkiem. Kiedy żegnała, bo szła do pracy. Kiedy z niej wracała. Kiedy zdrapywała z twoich pleców strzępki ekstazy. Kiedy coś chciała. Kiedy byłeś smutny. Kiedy byłeś wesoły. Powtarzała, gdy wskakiwała ci na plecy. Gdy biła cię poduszką. Gdy przynosiła śniadanie do łóżka.
            To wystarczy, żeby zaufać. Wystarczy, żeby uwierzyć. Wystarczy, żeby zignorować złe przeczucia, intuicje. Poza tym na początku bardzo dbała o to serce. Dmuchała, chuchała na nie. Opiekowała się nim. Była bardzo delikatna. Ale ile można się tak cackać?
W końcu zaczęła przerzucać je z ręki do ręki. Kilka razy je upuściła. Podrzucała je wysoko, chcąc sprawdzić, czy uda jej się je złapać. Wyobijała je. Z każdej możliwej strony. Wkładała je pod poduszkę i przygniatała swoją głową, gdy szła spać. Wzięła je do ust. Wypluła. Na koniec strzeliła w nie. Tą jedyną kulką, która tkwiła w bębenku pistoletu, który osobiście jej wręczyłeś. Strzeliła w nie. Rozerwało się na strzępy. Krew trysnęła na boki, ochlapując jej anielską twarz. A ona, jak gdyby nigdy nic, wyciągnęła zza stanika płócienną chusteczkę i się wytarła. Starannie, żeby nie została, ani jedna kropelka. Później odwróciła się i odeszła, zostawiając cię z dziurą w klatce piersiowej i strzępami serca pod nogami.
Pozbierałeś je do kupy i wsadziłeś do słoika z formaliną. Nie po to, żeby je kiedyś poskładać i z powrotem wsadzić w to puste miejsce. Zostawiłeś je po to, żeby pamiętać. Pamiętać, że nie wolno być naiwnym. Że nie wolno ufać. Że nie wolno nikomu oddawać tak cennej rzeczy.
Ta pustka ciążyła ci bardziej niż przypuszczałeś. Ile razy próbowałeś ją zapełnić jakimś substytutem? Sercem wyciętym z gazety, z czerwonego papieru kolorowego. Wylepionym z bibuły, zrobionym z wydzieranki. Wyrzeźbionym z drewna, marmuru. Ulepionym z plasteliny. Próbowałeś nawet przeszczepić sobie czyjeś serce. I nic. Każde z nich było za małe, za duże, za lekkie, za ciężkie, za suche, za wilgotne, za słabe, za mocne. Żaden przeszczep się nie przyjął. Każdy został odrzucony. Zostałeś z tą dziurą, której w żaden sposób nie umiałeś zalać, zalepić, zabetonować. W końcu do niej przywykłeś.


Dwa tysiące piętnasty, styczeń, sobota.


            Przeszłość ma to do siebie, że lubi wracać. W najmniej oczekiwanym momencie. Gdy się tego w ogóle nie spodziewasz. No i potrafi być niezłą suką. Uwielbia burzyć te tamy, które jak bóbr budowałeś, by zapomnieć o niektórych rzeczach. By już nigdy nie zmąciły twojego spokoju, który w końcu, po ciężkich bojach, udało ci się odzyskać. Oczywiście, że nie robi tego sama. Jest zbyt leniwa, żeby pobrudzić swoje wypielęgnowane dłonie. Potrzebuje zapalnika. Tym zapalnikiem była ona.
            Los jest starym kumplem przeszłości. Razem tworzą wyjątkowo paskudną parę. Potrafią zaleźć człowiekowi za skórę. Powodują agresywne swędzenie, którego nie da się pozbyć. Możesz drapać do krwi, ale to nie przejdzie. Tak samo jak ten smak w ustach, który przypomina resztki zimnej już, porannej kawy. Gorzkiej, lurowatej, tej z najniższej półki. Ale musisz to przełknąć.
            Kochanek przeszłości postawił na twojej drodze, gdy szedłeś na zakupy. W lodówce, oprócz dwóch jajek, zostało ci tylko światło. Wpadłeś na kogoś i w swojej nieświadomości, bo skąd, do cholery, mogłeś wiedzieć, że to ona?, chwyciłeś ją za rękę, żeby się nie przewróciła. Gdybyś wiedział, nie zawracałbyś sobie głowy dżentelmeństwem, tylko pozwolił jej upaść i zacząłbyś uciekać w przeciwnym kierunku, dopóki nie brakłoby ci tchu. Słowo przepraszam utknęło ci w gardle, gdy podniosła głowę i na ciebie spojrzała tymi brązowymi oczami. Tymi wielkimi oczami. Tymi najpiękniejszymi oczami.
            Teraz popis dała kochanka losu. Zalała twój umysł wspomnieniami. Tama puściła. Rzeki wylały. Nadeszła powodziowa fala. Przypomniałeś sobie wasze pierwsze spotkanie na imprezie u wspólnych znajomych. Pierwszy pocałunek. Pierwszy seks. Pierwsze kocham. Przypomniałeś, jak chodziliście o trzeciej nad ranem na spacery, żeby zobaczyć w ilu domach jeszcze świeci się światło. Jak zbierałeś dla niej truskawki, chociaż jesteś uczulony. Jak kręciłeś się, z nią na kolanach, na obrotowym fotelu i obiecywałeś, że spełnisz jej wszystkie marzenia.
            Przypomniałeś, jak bezwiednie przekładała nogę przez twoje biodro podczas snu. Jak śpiewała najpiękniejsze piosenki, stojąc nago przed lustrem. Jak kradła twoje bluzy, gdy było jej zimno. Jak o mało nie spaliła tej twojej kawalerki, gdy uczyła się gotować.
            Zalało cię to wszystko. Podtopiło. Wylało ci się uszami, nosem, ustami. Przeszłość zgwałciła ci mózg, ale na tym nie poprzestała.
            Teraz, w tym utopionym umyśle, zaczęły się pojawiać inne wspomnienia. Wypłynęły na wierzch, jak topielce, którym nie przywiązało się do nogi worka z kamieniami. Widziałeś, jak oddala się od ciebie. Jak coraz więcej czasu spędza poza domem. Jak pochłania ją śpiewanie, chodzenie na castingi. W końcu jej się udało. Ktoś ją zauważył. Była taka szczęśliwa. Zachwycona, jakby wygrała los na loterii. Przyglądałeś się temu ze strachem. Czułeś, że ci się wymyka. Pierwsza płyta, wywiady, koncerty. Mówiła, że musi się pokazywać z jakimś fagasem. Że nagrywają jakiś numer i dla podkręcenia atmosfery, mają udawać, że są razem. Ale to się nie liczy. Kocha tylko ciebie. Z tamtym tylko udaje.
            Nie wytrzymałeś w końcu. Nie mogłeś patrzeć na ich wspólne zdjęcia. Gdy po imprezie, po której nie wróciła do domu na noc, kazałeś jej wybierać, wybrała. Nie ciebie. Strzeliła ci w to serce bez mrugnięcia oka.
– Cześć. Co u ciebie? – spytała, gdy odzyskała równowagę. Nie patrzyła na ciebie. Uciekała wzrokiem w bok.
– Spoko.
– Chyba powinniśmy porozmawiać. – Zaryzykowała spojrzenie w twoje oczy.
– Nie mamy o czym. – Wzruszyłeś ramionami i zacząłeś bawić się telefonem.
– Leon, ja...
– Nie mamy o czym – powtórzyłeś i zostawiłeś ją samą na środku chodnika.
            Nie pobiegła za tobą. Nie krzyknęła. Nie usłyszałeś nawet westchnięcia. Sam też się nie odwróciłeś.


Dwa tysiące piętnasty, marzec, niedziela.

            Spotkaliście się znowu u tych wspólnych znajomych. Na urodzinach ich dziecka. Jesteście chrzestnymi. Unikałeś jej. Zająłeś się kolorowaniem księżniczek, wycinaniem serduszek, budowaniem z klocków lego domku dla Barbie i Kena. Uśmiechnąłeś się, gdy uświadomiłeś sobie, że nawet oni mają lepsze życie miłosne niż ty. To nie twoja wina. To jej wina.
            Mała poprosiła cię, żebyś zaczął puszczać bańki. Wsadziła ci do ręki buteleczkę z płynem i czekała, aż wyczarujesz wielką, śliczną bańkę. Stanąłeś na balkonie i cierpliwie dmuchałeś w to różowe kółeczko. Delikatnie, prawie, że z uczuciem, żeby nie pękła. Gdy w końcu się oderwała, była ogromna. Mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Mała była zachwycona. Klaskała w dłonie i z błyskiem w oczach przyglądała się, jak wiatr porywa bańkę i unosi ją do góry. Chyba ją polubił, bo bezpiecznie prowadził ją poprzez labirynty parapetów, daszków, gałęzi.
            Bańka była naprawdę mocna. Długo przyglądaliście się jej z balkonu. Gdzieś w podświadomości wiedziałeś, że w końcu pęknie. Nadzieje się na coś i pęknie. Otrze się o coś i pęknie. Ptak w nią wleci i pęknie. Ale ona uparła się i nie pękała.
            Wodziłeś za nią wzrokiem. Widziałeś, jak zaczyna powoli opadać. Odbijała się w niej tęcza. Mała tęcza, którą stworzyłeś. Była naprawdę piękna. Byłeś z niej dumny. I kiedy przeszło ci przez myśl, że będzie już zawsze błąkać się po świecie, niesiona przez wiatr, wolna, ona wyciągnęła w jej kierunku rękę i jej dotknęła. Wystawiła ten przeklęty palec wskazujący i jej dotknęła.
            To nie parapet, nie daszek, nie gałąź ją zniszczyła. To jej palec to zrobił. Bańka pękła. Rozbiła się o fioletowy paznokieć. Zupełnie jak wasza miłość.
            Mała zrobiła niepocieszoną minę. Też polubiła tę twoją bańkę. Też jej było przykro. Czy to nie dziwne, że postanowiłeś uczcić ten wytwór wody z mydłem i powietrza minutą ciszy? Nawet się nie zastanawiałeś, gdy przymknąłeś oczy i to zrobiłeś.
– Zrobimy nową – powiedziała i wzięła od Małej buteleczkę.
            Patrzyłeś, jak nieudolnie próbowała zrobić bańkę podobną do tej, którą zabiła. Dmuchała i dmuchała, ale żadna z nich nie mogła się równać z tamtą. Były mniejsze, mniej kolorowe, bez blasku. Nie unosiły się wysoko do słońca. Rozbijały się o parapety, daszki, gałęzie. Upadały na podłogę. Pękały jeszcze przed oderwaniem się.
            Małej się w końcu znudziły. Pobiegła do mamy, prosząc o kolejny kawałek ciasta. Zjadła ich już chyba pięć. Przez chwilę przyglądałeś się, jak Francesca bierze ją na ręce i całuje w policzek. Jak Marco podchodzi do nich i głaszcze Małą. Jak patrzy na żonę z uwielbieniem. Szczęśliwa rodzinka. Rodzinka, której ty nigdy nie będziesz miał.
I może gdzieś w środku obudziłaby się w tobie tęsknota. Może poczułbyś potrzebę stworzenia czegoś z kimś. Może zapragnąłbyś być w końcu kimś dla kogoś. Może chciałbyś, żeby ktoś cię w końcu oswoił. Może. Ale nie masz serca.
            Los dalej sobie z tobą pogrywał. I to bardzo nieczysto. Zepsuł się jej samochód. Akurat teraz. Akurat, jak wychodziliście od Fran. Powiedziała, że to nic. Wezwie taksówkę. Przecież stać ją na to. Włoszka miała inny pomysł. Postanowiłeś, że kiedyś jej wypomnisz ten nietakt.
– Daj spokój, Viola! Leon cię odwiezie. Prawda? – Patrzyła na ciebie znacząco. Jak mogłeś odmówić?
            Podała ci adres. Kupiła sobie nowe mieszkanie. Wyglądało na to, że postanowiła na chwilę tutaj osiąść. Od kolegi dowiedziałeś się, że wypytywała o ciebie. Czy dalej pracujesz w tej samej restauracji. Czy zmieniłeś kawalerkę na coś innego. Czy masz kogoś. Czy jesteś zdrowy. Czy brakuje ci czegoś. Guzik ją powinno to obchodzić. Dawno porzuciła tego kelnera, tę kawalerkę, to szczęście, tę miłość. Czego jeszcze chciała?
            Nie odzywałeś się do niej przez całą drogę. Nie patrzyłeś na nią nawet kątem oka. Potraktowałeś ją, jak przesyłkę, którą musisz dostarczyć pod wskazany adres. Nie wysiadła, gdy dojechaliście. Nachyliłeś się nad nią i otworzyłeś jej drzwi. Zauważyłeś, że wstrzymała oddech, gdy twój łokieć musnął jej udo. Chwyciła cię za rękę.
– Leon... – Miała łzy w oczach. – Porozmawiaj ze mną, proszę...
            – Mówiłem ci, że nie mamy o czym.
            – Ale...
– Co ale? – warknąłeś. – Wybrałaś. Odeszłaś. – Odwróciłeś się od niej. Nie mogłeś na nią patrzeć.
– Byłam głupia! – Głos jej się łamał. – Bardzo głupia. To był błąd. Gdybym tylko mogła cofnąć czas...
– Na szczęście nie możesz.
– Leon!
– Po co wróciłaś? Twój fagas cię już nie chce? Stracił pieniądze? Kiepsko cię pieprzy?
Gotowało się w tobie. Nie obchodziło cię to, że płakała. Że prosiła. Że błagała. Ją też nie wzruszyło, gdy ty to robiłeś.
– Kocham cię – powiedziała, a ty miałeś ochotę się roześmiać. – Oddałabym wszystko, żeby cię odzyskać!
– Miałaś mnie. Całego. – Zacisnąłeś powieki. – Miałaś moje ciało. Moje serce. Moją duszę. Moje myśli. Nawet miałaś moje trzecie oko, do cholery! Wszystko miałaś! I co z tego?
– Ja cię przepraszam, Leon, ja...
– Wolałaś pieniądze.
– Przestań! Chciałam po prostu trochę zarobić, żebyśmy mogli mieć lepszy start! Zrobiłam to dla nas!
– Dla nas się z nim pieprzyłaś?
            Spoliczkowała cię. Kazałeś jej wyjść. Znowu zaczęła cię przepraszać, mówić, że kocha, że tęskni, że zrobi wszystko. Wszystko. Powiedziałeś, że może iść do diabła. Że prędzej ten wielbłąd przejdzie przez igielne ucho, że Salomon naleje z pustego, że z nieba spadnie różowy śnieg, niż jej wybaczysz. Zostawiłeś ją załamaną pod wieżowcem i odjechałeś.
            Miała wybór. W którymś momencie swojego życia stanęła na rozwidleniu ścieżki. Mogła wybrać ciebie, albo karierę. Wybrała to drugie. I gdy już zaszła dość daleko, zachciało jej się zawrócić i iść tą drugą drogą. Nie przypuszczała, że nie da rady zawrócić, bo ścieżka już zarosła i nie da się przez nią przebić. Nigdy się nie dowie, jakby wyglądało jej życie, gdyby wybrała ciebie.
            Nie pozwoliłeś jej na to, bo już nie jesteś w stanie jej pokochać. Nikogo już nie pokochasz. Nie masz serca. Jego strzępki leżą w słoiku z formaliną. Na półce nad telewizorem. Pomiędzy Faustem Goethego, a zdjęciem Małej.

niedziela, 7 lutego 2016

10.


USIDLONY



Widzicie tego przerażonego, straszliwie bladego gościa, wbitego w odprasowany, nowiutki garnitur? Wygląda okropnie, co nie? Chyba wszyscy zebrani mogą usłyszeć, jak głośno przełyka ślinę i wali mu serce. Żałosne...
            Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ten zdenerwowany gość, który co chwilę wyciera w spodnie spocone ręce, to ja – Maximiliano Ponte. W tym momencie od razu chcę zaznaczyć, że normalnie się tak nie zachowuję. W zwyczajnych warunkach jestem przystojnym, pewnym siebie mężczyzną, który kpi sobie z niebezpieczeństwa i z ochotą podejmuje się nowych wyzwań.
            Obecne warunki, odbiegają jednak od tych zwyczajnych. W końcu to dzień mojego ślubu. Właśnie dzisiaj, z własnej woli oddam swoją wolność w ręce kogoś, kogo kocham. Straszne, prawda?
            Oczywiście kobiety mnie nie zrozumieją, bo przecież nie ma nic piękniejszego niż wymarzona biała suknia, czerwony dywan na środku kościoła, po którym do Ołtarza poprowadzi ojciec, no i te wszystkie ochy i achy.
            Mężczyźni, na całe szczęście, przyznają mi rację, bo nikt normalny nie pakowałby się w długoterminowy związek, w którym trzeba będzie opuszczać deskę w toalecie, wrzucać skarpetki do kosza na brudną bieliznę, łazić po sklepach i co tydzień, obowiązkowo, odwiedzać teściową. Bleh...
            Spytacie pewnie teraz, dlaczego w takim razie ja się w to pakuję, skoro jestem tak negatywnie nastawiony do instytucji jaką jest małżeństwo. Otóż, jak już wcześniej wspomniałem, nie pakuje się w to nikt NORMALNY, a już Platon mawiał, że miłość jest poważną chorobą psychiczną. Wniosek nasuwa się sam: nakładam na siebie kajdany, bo jestem wariatem. Całkowicie ześwirowałem na jej punkcie i nie wyobrażam sobie bez niej swojego życia. I mam ogromną nadzieję, że ona też tak myśli...
            Powiem wam jednak, że pomimo tego ogromu miłości, który do niej czuję, boję się. Boję się, że nie poradzą sobie jako mąż, że ją w jakiś sposób zawiodę. Boję się, że to całe małżeństwo nie pasuje do mnie i przez to ją zranię. Dlatego właśnie teraz czuję, jak nad moją głową pojawia się wielki napis „help me!”. Patrzę szybko na mojego najlepszego przyjaciela, którego wybrałem sobie na świadka, w nadziei, że mnie stąd zabierze i wywiezie gdzieś daleko. On jednak tylko puszcza mi oko i uśmiecha się chytrze. Pocieram dłonią twarz i zastanawiam się, czy nie odegrać męskiej wersji Maggie, ale wtedy Ona pojawia się w drzwiach kościoła i wszelkie wątpliwości gdzieś uciekają.
            Tylko na nią spójrzcie! Ten uśmiech, te oczy, ta suknia! Moje serce pomija uderzenie, gdy zaczyna iść w moim kierunku. Nie widziałem jej wcześniej w sukni ślubnej, bo stwierdziła, że to przynosi pecha. Dlatego teraz stoję, zupełnie oniemiały i czuję, jak pod powiekami zbierają mi się łzy.
            Tak... Rozklejam się. Ale który mężczyzna by tego nie zrobił, widząc swoją kobietę w tej idealnej, białej sukni, która przylega do niej jak druga skóra, sprawiając, że wygląda jak Anioł. Uśmiecham się, gdy uświadamiam sobie, że ten Anioł jest mój. Gdy, za chwilę, powie mi to upragnione „tak”, będzie moja na zawsze, na wieki wieków. I będziemy sobie żyć długo i szczęśliwie, bo mam zamiar sprawić, że będzie najszczęśliwszą kobietą w całej Galaktyce!
            Gdy w końcu chwyta moją dłoń, czuję ciepło, które oplata moją duszę. Jej uśmiech rozgrzewa mi serce i sprawia, że niczego w życiu nie jestem tak pewien, jak tego, że właśnie z nią chcę się zestarzeć.

Dwa lata wcześniej

            Widzicie tego pewnego siebie gościa? Tak, tego przystojniaka, za którym oglądają się wszystkie panny w klubie, marząc o ogrzaniu jego łóżka w samotną noc. To właśnie ja. Ten prawdziwy, zdrowy, normalny ja. Ja przed usidleniem.
Dlaczego przerywam romantyczną opowieść o moim szczęściu? Bo muszę wam opowiedzieć, jak doszło do tego, że w końcu ktoś zaciągnął to ciacho przed ołtarz. Muszę się przyznać, że mało brakowało, a przeoczyłbym całą tę miłość. Kto wie, czy gdyby wszystko ułożyło się tak, jak się zapowiadało, to nie skończyłbym jako zgorzkniały rozwodnik, albo podstarzały Casanova, który z każdym rokiem traci cały swój wigor. Brr... Aż mnie ciarki przeszły.
Porzućmy te smutne obrazki i przenieśmy się z powrotem do tego klubu, w którym wszystko się zaczęło.
Musicie wiedzieć, że oprócz tego, że jestem przystojny, to dodatkowo bogaty. Świetna partia, co nie? Pieniędzy nie zarobiłem sam. Nie łudźcie się, że jestem jakimś super geniuszem, albo pracowitym farciarzem, który do wszystkiego doszedł sam. Nawet nigdy nie stałem obok takich kolesi. Swoje pieniądze odziedziczyłem w spadku po ciotce, która była starą panną, a mnie wręcz ubóstwiała. Nic dziwnego, skoro za każdym razem, gdy ją odwiedzałem prawiłem jej same słodkie komplementy. Zachwycałem się jej nową sukienką, nawet jeżeli lepiej wyglądałaby po założeniu na siebie worka po ziemniakach. Zachwalałem jej herbatkę, która nawet nie wiem jak smakowała, bo wylewałem ją do stojącego na środku stołu wazonu ze zwiędłymi frezjami. Pytałem, czy była u fryzjera, bo jej włosy wydają się ładniejsze niż podczas poprzedniej wizyty. Bawiłem się z jej siedmioma kotami, mimo że nienawidzę tych pchlarzy z całego serca.
            Pewnie myślicie, że jestem okrutny, co? Zbajerowałem staruszkę, by dostać jej pieniądze. Co innego mogłoby wam przyjść do ślicznych główek? Niestety muszę was rozczarować. Odwiedzałem tę ciotkę, bo ją lubiłem. No i zawsze częstowała mnie moimi ulubionymi ptysiami. Je potrafiła robić najlepiej na świecie! Nie chodziło mi więc o pieniądze, gdy ją odwiedzałem. Robiłem to dla tych ptysi! Poza tym, byłem pewien, że całą forsę przeznaczy na te swoje koty. Wybuduje im jakiś pałac, wynajmie służbę, albo nie wiem co... Ale ona postanowiła cały swój hajs przekazać ukochanemu siostrzeńcowi. Mnie.
            Nie powiem, żeby mnie to zasmuciło, bo ciotka zebrała naprawdę dużo kasy, więc dzięki niej mogłem prowadzić sobie dostatnie życie, bez jakiegokolwiek wysiłku. No i, nie musząc pracować, oddawałem się swojej pasji –tańcowi. Dlatego co sobotę odwiedzamy kluby. Nie takie zwykłe, w których półnagie laski kleją się do facetów w rytm jakiegoś łubudubu, tylko takie, w których zbiera się cały światek taneczny. Przychodzą tutaj profesjonalni tancerze i amatorzy. Samouki i ci, którzy kształcą się w prestiżowych szkołach.
            Przychodzimy tutaj i urządzamy sobie taneczne bitwy, pojedynki na freestyle, zgarniając niemałą kasę za wygraną. Dziwi was to, że udaje nam się na tym zarobić? Nie powinno, bo pierwszą zasadą w tych klubach jest to, że jak chce się uczestniczyć w pojedynku, to trzeba zapłacić. Nie są to jakieś wielkie pieniądze, ale jeżeli zgłasza się piętnaście, dwadzieścia grup, par lub indywidualistów, to trochę się nazbiera.
            Powiem wam, że jesteśmy mistrzami tych walk i jeszcze żadnej nie przegraliśmy. Osobiście mnie to nie dziwi. Jesteśmy najlepsi. Inni nie dorastają nam do pięt i mogą nam czyścić buty. Całe szczęście, że są tacy naiwni, którzy ciągle próbują się z nami zmierzyć. Inaczej nie opłacałoby się nam tu przychodzić, bo nikt nie chciałby się z nami pojedynkować.
            Cały czas mówię my, więc przyszła pora na przedstawienie mojej drugiej połówki, z którą ogołacamy z pieniążków tych wszystkich skazanych na porażkę ludzi, którzy wmawiają sobie, że są lepsi od nas. Wolne żarty.
            Widzicie tę uroczą dziewczynę z kruczoczarnymi loczkami, które rozsypują się na wszystkie strony, gdy porusza się w rytmie? Ubraną w szare, dresowe haremki i czerwoną bluzkę, z tymi takimi rękawami, no wiecie, nie znam się na modzie, ale chyba chodziło o coś z nietoperzem? Mniejsza o to. Dziewczyna jest naprawdę świetną tancerką. Samoukiem. Czasami się zastanawiam, czy jej kości nie są zrobione z gumy. Jestem pewien, że jej mama musiała zdradzić jej ojca z niesamowitym tancerzem, bo nie wierzę, że po prostu urodziła się z tak wielkim talentem.
            Przyznam się wam w sekrecie, że jest dużo lepsza w te klocki niż ja, ale za nic na  świecie nie powiem jej tego. W zamian mówię, że musi jeszcze dużo ćwiczyć i poprawiam ją na każdym kroku, gdy spotykamy się poza klubem, by przećwiczyć jakieś nowe ruchy.
             To roztańczone dziewczę, które zebrało wokół siebie tłumek zachwyconych gapiów, to Naty. Moja najlepsza przyjaciółka, z którą znam się od małego. Wychowywaliśmy się razem, mieszkając na tym samym osiedlu.
            Uśmiecham się, gdy z hip-hopu przechodzi do swojego popisowego robodance. Okrzyki i wiwaty na jej cześć wypełniają całą salę, ale ona zupełnie na to nie zważa. Jest pochłonięta rytmem. Wiem, że kiedy zaczyna tańczyć nie liczy się dla niej nic oprócz kroków i muzyki. No i mnie, gdy akurat wykonujemy nasze show.
            Zaczynam iść w kierunku Naty, żeby do niej dołączyć, kiedy zauważam kątem oka. Ma na sobie czarną, obcisłą sukienkę, która opina jej seksowne ciało niczym druga skóra i ogniste, długie włosy. Zmieniam swój kierunek i już uśmiecham się do rudej, ponieważ dzisiaj to ona ogrzeje moje łóżko, gdy nagle ktoś na mnie wpada.
            Jak na dżentelmena przystało, tak moje drogie panie, mama dobrze mnie wychowała, łapię sprawczynię kolizji, chroniąc ją przed upadkiem. Podnoszę głowę i przeczesuję salę wzrokiem w poszukiwaniu rudej. Krzywię się, gdy widzę, jak wychodzi z jakimś lalusiem.
 -Przepraszam –wybąkuje cicho dziewczyna, która na mnie wpadła, przywołując tym samym moją uwagę. –Nie chciałam. –Patrzy na mnie uważnie, ma skruszoną minę i najpiękniejsze czekoladowe oczy jakie widziałem. Takie wiecie, błyszczące, z ciemniejszymi plamkami. Ma wymalowane na różowo usta i włosy, których końcówki są dużo jaśniejsze od reszty. Wiem, że to jakaś taka moda teraz, ale nie wiem jak się nazywa. Z resztą mało mnie to teraz obchodzi. Znacznie bardziej interesuje mnie ich właścicielka, która posyła mi cudowny uśmiech, od którego mój żołądek fika koziołek, a w lędźwiach zaczynam odczuwać słodki ból.
            Uśmiecham się do niej uśmiechem numer sześć. Tym najbardziej uwodzicielskim, od którego laskom miękną nogi, serce trzepocze, a oddech przyspiesza.
 -Nic nie szkodzi –mówię, nadal ją obejmując. –To czysta przyjemność, gdy wpada na ciebie tak zjawiskowa kobieta. –Uśmiecham się szeroko, gdy ona rumieni się i spuszcza nieśmiało wzrok. Odsuwa się ode mnie i zakłada włosy za ucho. Przygryza wargę, zastanawiając się przez chwilę nad czymś, a potem spogląda na mnie spod długich rzęs.
 -Wcale nie jestem zjawiskowa –przekręca w lewo śliczną główkę.
 -Oczywiście, że jesteś! –Znowu się rumieni, a ja już wiem, że jest moja. –Jestem Maxi, a ty?
 -Jestem szczęśliwą narzeczoną –unosi dłoń i macha mi przed oczami pierścionkiem z wielkim brylantem. Ma gość gest, nie powiem.
 -Nie wiem, czy to rozsądne chodzić z takim wielkim kamieniem na wierzchu –mówię, łapiąc jej dłoń i przejeżdżam palcem po błyskotce. –Nie boisz się, że któregoś dnia obudzisz się z odciętym palcem? –Robię przerażoną minę, a ona się śmieje i wyrywa swoją dłoń.
 -Ktoś tutaj naoglądał się za dużo kryminałów. –Znowu posyła mi uśmiech, od którego robi mi się gorąco.
            Zazwyczaj nie reaguję tak na dziewczyny. Zazwyczaj mnie tak nie jarają. Wystarczy mi to, że są ładne, zgrabne i chętne. No i nie oczekują ode mnie, że po wspólnie spędzonej nocy zaproszę je do swojego życia na zawsze. Wybieram tylko te, które szukają tego, co ja –przygody na jedną noc. Ona jest inna. Oczywiście, że jest śliczna, zgrabna i mimo tego, że jest już związana z kimś innym, to widać, że na mnie leci (pewnie myślicie sobie, że jestem jakimś zadufanym dupkiem, ale uwierzcie, że znam się na kobietach i wiem, kiedy się jakiejś podobam; pytacie: niby skąd? to proste –mowa ciała), ale oprócz tego ma coś w sobie.
            Jest w niej coś, co sprawia, że nie tylko mam ochotę ją przelecieć. Mam również ochotę z nią rozmawiać, poznać, dowiedzieć się co lubi, co robi, co ją złości. I naprawdę nie przeszkadza mi to, że jest w poważnym związku.
 -To gdzie ten twój narzeczony? –Rozglądam się po sali, a potem znowu skupiam na jej twarzy.
 -Nie ma go tutaj –wzrusza ramionami.
 -Puścił cię samą do klubu? –Unoszę brew. –Cóż, jego błąd – moja szansa. –Znowu ją rozśmieszam. Śmiech też ma idealny, nie za głośny, słodki. Zakrywa usta i chichocze uroczo.
 -Jesteś niemożliwy.
 -Jestem smutny –układam usta w podkówkę i pociągam nosem.
 -Dlaczego?
 -Bo dalej nie znam twojego imienia. –Spoglądam na nią i uśmiecham się, gdy kręci głową.
 -Violetta –mówi i chwyta moją wyciągniętą dłoń.
 -Violetta, jesteś jak słońce, gdy jestem blisko – jaram się. –Nie puszczam jej dłoni, stwierdzając ze satysfakcją, że ona też nie ma zamiaru jej wyrwać.
 -Serio myślisz, że poderwiesz mnie tekstem z „Samolotów”? –Unosi brew. –Swoją drogą, nie wiedziałam, że dorośli faceci oglądają bajki.
            Oczywiście, że oglądają! Ale nigdy by się do tego nie przyznali. Przecież to jasne, że lubujemy się w filmach akcji, horrorach i komediach. Bajki? Co to, to nie! Je oglądamy tylko wtedy, gdy jesteśmy do tego zmuszeni. Mnie do oglądania „Samolotów” zmusiła siostra Naty –Lena. To mała, wredna zołza, która uwielbia uprzykrzać innym życie. Nie mówię tego złośliwie. Naty też tak uważa, wiec tylko przytaczam jej słowa.
            Przyszedłem kiedyś do Naty, żeby poćwiczyć nasz kolejny układ, a że akurat była zajęta powtarzaniem materiału na egzamin, to musiałem poczekać. Oczywiście mała, wredna zołza zaproponowała, że umili mi czas swoim towarzystwem. Myślałem, że przeprowadzi ze mną dyskusję na wysokim poziome o, nie wiem, wpływie efektu cieplarnianego na pogodę, akceleratorze cząstek, albo innych, równie ważnych, sprawach, ale nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast tego poklepała miejsce obok siebie, zapraszając mnie do wspólnego oglądania filmu. Przystałem na to, będąc pewnym, że uraczy mnie „Pulp fiction”, albo „Ojcem chrzestnym”, ale znowu mnie zawiodła. Włączyła „Samoloty” i posyłała mordercze spojrzenia, gdy usiłowałem komentować poszczególne sceny.
            Wracając do Violetty, zaśmiewa się do łez, gdy śpiewam jej „Benzyny zew” i milknie nagle, gdy podchodzi do nas Naty. Przedstawiam je sobie. Moja przyjaciółka mierzy wzrokiem Violettę i nieznacznie skina głową. Potem odwraca się do mnie i mówi mi, że czas na nasz występ.
 -Zaraz do ciebie dołączę –mówię. –A ty tu sobie zostań i popatrz, jak rusza się mistrz –wypinam pierś i puszczam do Violetty oczko. Czuję, że już ją mam, gdy się rumieni i spuszcza wzrok.
            Oczywiście, że wygrywamy. Nie mogło być inaczej. Dzielimy się z Naty kasą na pół. To znaczy ona myśli, że na pół. Tak naprawdę daję jej zawsze jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent. A! Widzicie, nie jestem do końca aż tak zepsuty. Tylko nie mówcie jej, że to robię. Obraziłaby się. Po prostu wiem, że jej ta kasa przyda się bardziej niż mnie, ale nie odezwałaby się do mnie do końca życia, gdybym wciskał jej całą kwotę. Dlatego, tak dla niepoznaki, zawsze wkładam kilka banknotów do kieszeni, a jej oddaję resztę.
            Zostawiam ją i wracam do Violetty, która, ku mojemu rozczarowaniu, znikła gdzieś. Wzdycham, spisując ją na straty, gdy czyjeś dłonie zakrywają mi oczy.
 -Zgadnij: kto? –Mówi kobiecy głos, którego właścicielka zawróciła mi w głowie. Odwracam się do niej i obdarzam uśmiechem. Ona chichocze i poprawia idealnie ułożone włosy. –Myślałeś, że sobie poszłam, co?
 -Wiedziałem, że zostaniesz.
 -Łgarz –kwituje i zaczyna rozglądać się dookoła. Widzę, że coś ją nurtuje, zastanawia się nad czymś. Marszczy nos i chyba układa sobie w głowie odpowiednie słowa. Przyglądam się jej bacznie i próbuję odgadnąć o czym myśli.
            Zaskakuje mnie, gdy w końcu łapie moje spojrzenie i przewierca mnie swoimi brązowymi tęczówkami na wylot. Mówi, że ma propozycję nie do odrzucenia. Widziała na własne oczy, że nie kłamałem, mówiąc, że jestem mistrzem tańca i chciałaby, żebym z nią zatańczył.
            Widzicie? Łączy nas coraz więcej. „Samoloty” i taniec. Pewnie stukacie się teraz po głowie, ale od czegoś trzeba zacząć. Co nie? W końcu nie od razu Rzym zbudowano, ale i tak wszystkie drogi do niego prowadzą.
            Violetta chce wziąć udział w konkursie tańca współczesnego. Nagrodą jest występ na Broadewayu, o którym marzy od dziecka. Widzę w jej oczach determinację. Jest gotowa mnie błagać, żebym pomógł jej w spełnieniu tego marzenia. Wcale nie musi tego robić. Zgadzam się bez wahania, czując, że wspólne próby zbliżą nas do siebie. I to bardzo. Opieram się o bar i odprowadzam ją wzrokiem.
 -Ślicznotka ci uciekła? –Naty bierze moje piwo i wypija połowę. Odbieram od niej kufel i sam pociągam spory łyk.
 -Nie do końca –macham jej przed nosem serwetką, na której Violetta zostawiła mi swój numer. Szczerzę się jak głupi, gdy widzę zaskoczoną minę Naty. –Głupio ci?
 -Czy ona nie ma kogoś? Ten jej brylant oślepiał na odległość.
 -No i? –Wzruszam ramionami. –Jeszcze za niego nie wyszła, ani nie urodziła mu dzieci.
            Musicie wiedzieć, że pomimo tego, co o mnie myślicie, jestem facetem z zasadami. Nie rozwalam małżeństw, ani nie odbieram dzieciom matek. Co to, to nie. Inaczej ma się sytuacja z kobietami w niezalegalizowanych związkach, które szukają odskoczni od monotonnego życia. Naty kręci głową.
 -Tylko nie przychodź do mnie ze złamanym sercem –grozi mi palcem. Chwytam go i lekko wykręcam.
 -Przecież nie mam serca.
            Uśmiechamy się do siebie.


Z Violettą kontaktuję się zaraz na drugi dzień. Umawiamy się u mnie, ponieważ piwnicę w swoim domu przerobiłem na salę taneczną. Taką wiecie, z prawdziwego zdarzenia, z odpowiednim sprzętem, nagłośnieniem i lustrami. Gdy pierwszy raz ją zobaczyła, była nią zachwycona.
            Przedstawia mi swój układ, ja dodaję do niego swoje trzy grosze i całe dnie spędzamy na próbach i dopracowywaniu go do perfekcji. Do konkursu mamy miesiąc. Normalnie nie przejmowałbym się tym, bo to sporo czasu, ale Violetta to nie Naty. Z nią jest inaczej. Dłużej muszę się z nią zgrywać, popełniamy sporo błędów. Poza tym Viola trzyma mnie na dystans, co też przeszkadza w tańcu. Zauważam, że za każdym razem, gdy mocniej ją obejmę, albo za bardzo się zbliżę, sztywnieje i wypada z rytmu.
To bardzo ważne w tańcu, żeby sobie ufać, żeby pozwolić drugiemu człowiekowi na wejście w twoją przestrzeń osobistą i wiedzieć, że nie przeciągnie struny. Poza tym taniec to nie tylko zbiór wyuczonych kroków. To pasja. To coś, w czym trzeba się zatracić. Coś, dzięki czemu można w końcu być po prostu sobą. Nie trzeba udawać.
            Problemem Violetty jest to, że za dużo myśli. I to o mnie. Widać, że chciałaby się poddać, ponieść emocjom, ale ten brylant na serdecznym palcu powstrzymuje ją. Przez to, gdy tańczy, nie potrafi pozwolić sercu kierować swoim ciałem. Zostawia to rozumowi, a to źle. Nie dlatego, że chcę, żeby w końcu wskoczyła mi do łóżka, ale dlatego, że przez to traci szansę na wygraną. Nie ma prawdziwego tańca, bez prawdziwych emocji, które rysują się na twarzy, są obecne w każdym ruchu. Bez tego nie mamy po co ćwiczyć.
 -Żeby coś z tego wyszło, to musisz mi zaufać –mówię w końcu i przyglądam jej się uważnie.
 -Przecież ci ufam –odpowiada, spuszczając wzrok. Rumieni się i nerwowo bawi włosami.
 -Posłuchaj –podchodzę do niej i chwytam za podbródek. Zmuszam ją, żeby na mnie spojrzała. –Podobasz mi się i nie będę tego ukrywał, ale obiecuję, że nie zrobię nic, czego byś nie chciała. Rozumiesz?
            Widzę, jak wstrzymuje oddech. Jej czekoladowe oczy wpatrują się w moje intensywnie, a potem jej wzrok przenosi się na moje usta. Przygryza wargę i mam ochotę ją pocałować, ale się powstrzymuję. Opuszczam rękę i cofam się parę kroków. Wkładam rękę do kieszeni i czekam.
 -To jak będzie? Zaufasz mi?
 -Tak –mówi pewnym głosem.
            I to jej tak zmienia wszystko. W końcu poddaje mi się, otwiera się na mnie i pozwala sobą kierować. Zaczynamy powoli się docierać, uczyć się siebie nawzajem i cieszyć tym, co robimy. Ona przestaje myśleć o konkursie i bawi się tańcem. Z każdym dniem idzie nam coraz lepiej, a mi jest coraz trudniej utrzymać obiecany dystans. Z resztą nie tylko mi. Jej też jest trudno.
            Jak już się domyślacie powoli, albo szybciej, w końcu staje się nieuniknione. Dziesięć dni opiera się mojemu urokowi, ale jedenastego przestaje.
            Zmęczenie zaczyna dawać się nam we znaki. Za oknami zaczyna już się ściemniać. Przepalone słońce niknie gdzieś tam za horyzontem. Violetta wykonuje obrót i potyka się. Chwytam ją w ostatniej chwili, ratując przed bolesnym upadkiem. Podnosi głowę, chcąc mi podziękować, ale nagle zamiera. Nasze twarze dzielą milimetry. Czuję jej oddech na swoich ustach i już wiem, że zwariuję, jeśli nie poczuję smaku jej ust.
 -Przepraszam –mówię cicho, a ona patrzy na mnie nic nie rozumiejąc.
 -Za co?
 -Za to. –Przyciągam ją do siebie jeszcze bardziej i w końcu całuję. Gorąco, namiętnie, wkładając w to całe napięcie, które odczuwam odkąd zobaczyłem ją w klubie.
            Usta ma ciepłe, miękkie, idealne do pocałunków. Zauważam, że nie opiera mi się. Zarzuca mi ręce na szyje i ochoczo ze mną współpracuje. Gdzieś na karku czuję twardy, ciepły metal, który pali mi skórę, ale ignoruję to uczucie. Biorę ją na ręce i zanoszę do sypialni, gdzie ostrożnie stawiam przed łóżkiem i zabieram się za ściąganie jej koszulki. Słyszę jej urywany oddech, czuję na sobie niespokojne dłonie, które błądzą po całym moim ciele, chcąc je lepiej poznać. Popycham ją lekko na łóżko i uśmiecham się, gdy zaczyna chichotać. Jest taka rozkoszna. Ma zaróżowione policzki, a jej brązowe oczy są pełne pożądania.
            Spędzamy ze sobą cudowną noc, a kolejne dni są jeszcze lepsze. Violetta wprowadza się do mnie. Mój dom zaczyna przesiąkać jej zapachem, od ścian odbija się jej dźwięczny śmiech. Czuję się szczęśliwy. Tak naprawdę szczęśliwy. Violetta mnie zmieniła. Pokazała, że stabilność jest dużo lepsza niż skakanie z kwiatka na kwiatek. Przestałem się rozglądać za innymi. Wiecie, w boskim Buenos są tysiące kobiet, które mógłbym sobie wyrwać, ale już tego nie chciałem. Jarałem się tą jedną jedyną i cholernie mi się to podobało.
            Uświadomiłem sobie, że to super uczucie, gdy rano budzę się ze słodkim ciężarem jej ślicznej główki na mojej klatce piersiowej. Polubiłem to ciepło, które biło od niej, gdy leżała obok. Miło było, gdy wracałem do domu, a ona na mnie czekała z wielkim uśmiechem na twarzy. Istna sielanka.
            Wykradam się tylko na spotkania z Naty. Viola nie lubi jej, nie wiem czemu, ale ja nie umiem zrezygnować z mojej przyjaciółki.
 -Mówisz, że się w końcu ustatkowałeś, co? –Mówi, gdy zajadamy się razem kebabem.
 -Na to wygląda –uśmiecham się.
 -Już zerwała z tym swoim narzeczonym? –Przesadnie podkreśla ostatnie słowo. Uśmiech niknie mi z twarzy. Wpatruję się w swoją bułkę i nagle odechciewa mi się jeść.
            Tu pojawia się pewien problem. Violetta nie powiedziała jeszcze temu dupkowi, że między nimi koniec. Za każdym razem, gdy poruszam ten temat, ma tę samą wymówkę: nie chce mu tego oznajmiać przez telefon; byli ze sobą tak długo, że zasługuje na to, żeby powiedzieć mu to prosto w twarz. Przyjmuję to wytłumaczenie, ale coraz bardziej denerwuje mnie ta zwłoka.
 -Nie zdjęła jeszcze pierścionka –mówię cicho.
 -Ale powiedziała ci, że cię kocha? –Przygląda mi się uważnie. Wiatr lekko rozwiewa jej czarne loczki, a na policzku na resztkę sosu. Machinalnie wyciągam rękę i palcem go ścieram.
 -Nie powiedziała –wzdycham. Natalia marszczy brwi i zaciska szczęki. Widzę, że coś jej nie pasuje.
 -A ty? –Pyta i znowu wgryza się w bułkę. –Powiedziałeś jej?
 -Nie.
 -Nie? –Jest zaskoczona. –Myślałam, że...
            Też myślałem, że... Violetta jest pierwszą kobietą, z którą widzę siebie w przyszłości i był taki moment, że chciałem jej powiedzieć, że ją kocham, ale nie potrafiłem. Nie mogło mi to przejść przez gardło. Zdziwiło mnie to, ale zaczęła mnie namiętnie całować, więc przestałem się nad tym zastanawiać, aż do teraz.
            Jestem w pewnym sensie zły, że nie wyznała mi swoich uczuć, ale ja też tego nie zrobiłem. Tylko dlaczego? Dlaczego tak ciężko jest mi wypowiedzieć te dwa słowa? Przecież zależy mi na niej. Bardzo.
 -Tak jakoś wyszło –wzruszam ramionami. –Chyba nie było okazji. –Zerkam na Naty i widzę, jak wywraca oczami, ale nie komentuje mojej odpowiedzi. Temat jest dość śliski, więc go zmieniam. –Przyjdziesz jutro mnie obejrzeć?
            Zamiera. Po chwili wrzuca opakowanie po kebabie do kosza, wyciąga z kieszeni chusteczkę i wyciera w nią palce. Potem odwraca się do mnie i patrzy mi w oczy. Wydaje się smutna.
 -Nie mogę... –Gdy to wypowiada, czuję niemiłe ukłucie w sercu. Jak to nie może?
 -Dlaczego? –Pytam cicho. Myślałem, że będzie tam ze mną. Cholernie mi zależało na tym, żeby tam ze mną była. Bardziej niż przypuszczałem. Potrzebowałem jej tam, ale oczywiście nie powiem tego na głos.
 -Ludmiła poprosiła mnie, żebym zajęła się Natem.
 -Akurat jutro? –Wstaję z ławki i przeczesuję dłonią włosy.
 -Mają z Federico rocznicę. Zabiera ją na kolację. –Podchodzi do mnie i obejmuje mnie w pasie. Zadziera głowę do góry i patrzy mi w oczy. –Ale obiecuję ci, że szybko go uśpię i będę oglądać. –Posyła mi swój radosny uśmiech.
            Nie umiem go nie odwzajemnić. Uśmiecham się do niej i przytulam mocno. Wdycham jej delikatny zapach, czując pod policzkiem miękkie włosy.
 -Dziękuję –szepczę jej do ucha.
 -Proszę. 


            W końcu nadchodzi ten dzień, w którym mamy zaprezentować nasze taneczne możliwości. Violetta jest bardzo zestresowana, ale wspieram ją tak, jak tylko umiem. Tak robią ukochani mężczyźni, co nie? Staję na wysokości tego zadanie i widzę, że dzięki mnie ogarnia ją spokój. Jej pewność siebie też rośnie, gdy tłumaczę, że jest najlepszą tancerką z jaką przyszło mi tańczyć.
 -Jestem lepsza od Natalii? –Pyta i uśmiecha się zadziornie.
 -Pewnie –odpowiadam, starając się brzmieć przekonująco. Prawda jest taka, że od Naty nie ma lepszej, ale nie chcę jej denerwować. Oczywiście, że teraz zaczniecie mi wypominać, że ją okłamałem, że przecież powinienem być z nią szczery, bo to jedna z najważniejszych rzeczy w związku. No i nie zapomnicie wspomnieć, że najgorsza prawda jest lepsza niż najmniejsze kłamstwo, ale proszę was... Chyba nie w tak błahej sprawie, co? Poza tym przyznajcie się – same wolałybyście usłyszeć, że jesteście lepsze od przyjaciółki waszego faceta. Uznajmy więc, że to małe, białe kłamstewko nie zaszkodzi, a skoro Violetta uśmiechnęła się promiennie na tą moją odpowiedź, to było bardzo dobrym posunięciem.
            W wyśmienitych humorach docieramy do sali, gdzie ma się odbyć konkurs. Par jest mnóstwo. Otrzymujemy numerek 113 i idziemy się przebrać do garderoby. Przed samym występem Violetta całuje mnie namiętnie, mówiąc, że to na szczęście. I dopisuje nam, bo wygrywamy ten konkurs, a to oznacza spełnienie marzeń dla Violki. Uśmiecham się, gdy widzę, jak bardzo jest szczęśliwa. Tylko, że właśnie w tym momencie naszego wspólnego życia, pęka ta bańka, w której dryfowaliśmy. Pojawia się Leon.
            Teraz trochę pogmatwam tę historyjkę, bo niby wygraliśmy ten konkurs, ale ja tak naprawdę przegrałem, mimo że potem ta cała przegrana okazała się wygraną. Rozumiecie coś z tego? Jasne, że nie. Albo powiem, że jeszcze nie. Zaraz wam wszystko wyjaśnię.
            Po pojawieniu się Leona, Violetta podbiega do niego i zaczyna coś tłumaczyć. Przyglądam się im ze słusznej odległości, więc nie mogę usłyszeć, co mu mówi, ale jestem pewien, że z nim zrywa. Obiecała mi, że to zrobi, pamiętacie? W sumie to wszystko na to wskazywało: jego poważna mina, jej żywiołowa gestykulacja, jego wzrok skierowany na mnie. W końcu kiwa głową i pozwala jej odejść. Uśmiecham się kpiąco. Proste, że mnie wybrała. Nie ma dla mnie innej możliwości. Ale dla niej jest.
            Gdy podchodzi do nie, unika mojego wzroku. Szybko mówi, że to co było między nami przez ostatnie tygodnie to pomyłka. Jej pomyłka. Po prostu czuła się samotna bez Leona i tak jakoś wyszło. Bardzo mnie przeprasza, za narobienie mi nadziei, ale nic z tego nie będzie. Kocha Leona i chce z nim być. Na koniec prosi mnie, żebym zachował ten nasz romans dla siebie i nie psuł jej życia. Dziękuje mi za pomoc w spełnieniu marzeń, odwraca się na pięcie i idzie do niego. Z niedowierzaniem patrzę, jak zarzuca mu ręce na szyje i całuje namiętnie. Tak jak mnie tuż przed występem.
            Facet w tej sytuacji może zrobić tylko dwie rzeczy: zachowa się jak dżentelmen i będzie siedział cicho, nie chcąc zepsuć związku kobiety, którą darzy uczuciem, albo może podejść do rogacza i powiedzieć, co się wyprawia podczas jego nieobecności. Jak już zdążyłyście się przekonać, do dżentelmena jest mi bardzo daleko, więc wybieram drugą opcję. Podchodzę do nich, ignorując przerażone spojrzenie Violetty.
 -Leon Rogacz? –Uśmiecham się ironicznie. –Jestem Maxi. –Podaję mu dłoń. Jest zdziwiony. Spogląda na czerwoną ze wstydu Violettę, a potem na mnie. Ściska moją dłoń i uśmiecha się niepewnie.
 -Rogacz? Nazywam się Verdas...
 -Taa –oglądam paznokcie. –Ale to nie zmienia faktu, że zostałeś rogaczem –puszczam mu oko. –Nie przejmuj się, wybrała ciebie i życzę wam dużo szczęścia –klepię go po ramieniu. –No i powiem ci, że nauczyłem ją parę fajnych rzeczy w łóżku. Powinno ci się spodobać. –Na Violettę nawet nie patrzę. Odchodzę i zostawiam ich cudowne narzeczeństwo z romansem w tle. Niech im się wiedzie dobrze.
            Bez wątpienia jestem chamem. Może teraz Leon z nią zerwie, może ona będzie mu tłumaczyć, że odrzuciła moje zaloty i teraz się mszczę za to, rozpowiadając jakieś wyssane z palca historyjki, ale jakieś ziarno niepewności zasiałem w głowie tego lalusia. W którymś momencie wykiełkuje. Nie będą szczęśliwi. Brawo ja! Zły ja.
            To właśnie jest ta moja wielka przegrana. Violetta łamie mi serce. Bo wiecie, ja naprawdę myślałem, że to jest ta jedyna. Byle jakiej kobiecie nie pozwala się wywrócić swojego życia do góry nogami. Nie rezygnuje się dla pierwszej lepszej z wypadów z kolegami, ze spotkań z najlepszą przyjaciółką. Nie pozwala się w typowo męskim mieszkaniu wprowadzać kobiecych akcentów. Ja wyraziłem zgodę na różowe dywaniki w łazience i tampony w mojej szafce. Ba... Sam po nie biegłem do sklepu, gdy potrzebowała. Który normalny facet tak robi? Żaden! Tylko ten zakochany. Nie powiedziałem słowa na kwiatki, które postawiła w salonie, ani ekologiczne żarcie, którym wypełniła moją lodówkę. Nie smakowało mi, ale byłem szczęśliwy, że jest ktoś, kto robi dla mnie śniadanie, czy obiad; że jest ktoś, kto się dla mnie stara.
            Naprawdę jestem załamany. Nogi same prowadzą mnie do mieszkania Natalii, która otwiera mi drzwi dopiero po dziesięciu minutach mojego uporczywego dzwonienia dzwonkiem.
 -Maxi? Jest trzecia w nocy! –Jest rozczochrana i zaspana. Wchodzę do środka bez słowa i siadam na sofie. –Co się stało? –Pyta, a ja spoglądam na nią pustym wzrokiem. Pamiętacie, jak mi powiedziała, że mam do niej nie przychodzić ze złamanym sercem? Ja też pamiętam.
 -Chyba jestem chory –mówię.
 -Jasne –wywraca oczami i idzie do kuchni odgrzać mi rosół i pierogi, które, specjalnie dla mnie, nauczyła się robić, gdy po raz pierwszy spróbowaliśmy ich w Polsce.
            Jak już się domyślacie, Naty jest tą moją wygraną. Po tym jak zrobiła wszystko, żeby pomóc mi się posklejać po moim zawodzie miłosnym, zrozumiałem, że to, co do niej czuję, to nie tylko przyjaźń, to coś więcej. Uświadomiłem sobie, że ją kocham. Nie powiem, że nie był to dla mnie szok. Był! I to ogromny. Bo wiecie, przyjaźnicie się z kimś latami, wiecie o sobie wszystko, nie wstydzicie się siebie, nie ma między wami tematów tabu, chodzicie razem na piwo, obgadujecie innych ludzi, a potem nagle coś się zmienia. Nie chodzi o to, że przestajecie robić te wszystkie rzeczy, które zawsze razem robiliście. Chodzi o to, że teraz patrzycie na te wasze spotkania inaczej. Każdy wasz dotyk jest intensywniejszy, wzbudza dreszcze i przyspiesza tętno. Zapiera wam dech w piersiach na widok uśmiechu, a w brzuchu stado motyli wyprawia prawdziwą orgię. Gdy do mojego umysłu doszło to, że jestem beznadziejnie zakochany w Natalii, poczułem się jak ślepy, który nagle odzyskał wzrok, albo głuchy, po raz pierwszy usłyszawszy czyjś głos. Z jednej strony było to przerażające, ale z drugiej cholernie wspaniałe.  
Zacząłem się starać. Każdego dnia udowadniałem jej na milion sposobów, że jest dla mnie najważniejsza. Nie było łatwo. Musiałem ją przekonać, że to co do niej czuję, jest cholernie prawdziwe. Bała się, że traktuję ją jak substytut Violetty. Napracowałem się, ale w końcu udało mi się zdobyć jej serce.

            I to cała moja historia. Teraz już rozumiecie wszystko? To się cieszę. Na koniec powiem wam, że czasem miłość jest tuż przed oczami, trzeba się tylko dobrze wpatrzeć. Na całe szczęście przejrzałem w porę. I pomyśleć, że mogłem swoje życie zmarnować u boku Violetty. Przechodzą mnie ciarki na samą myśl.
            Natalia z uśmiechem na twarzy ogląda swoją obrączkę. Patrzę na moją i czuję się naprawdę szczęśliwy, mimo że zostałem usidlony. Wiem, że teraz czeka mnie życie pod pantoflem, ale nie przeszkadza mi to. Obawiam się tylko jednej rzeczy... Boję się, że nie spełnię jej oczekiwań, że nie będę wystarczająco dobry. Gdy dzielę się z nią tymi obawami, wyśmiewa mnie i całuje mocno.
 -Zamknij się i zatańcz ze mną. –Mówi i ciągnie mnie na parkiet. –Nie będziesz wystarczająco dobry. Będziesz najlepszy.
            I żyliśmy długo i szczęśliwie.