BAJKA O ZŁAMANYM SERCU
Dwa tysiące trzynasty, czerwiec, piątek.
Czasami wszystko idzie zupełnie
nie tak, jak sobie planowaliśmy. W jednym momencie widzisz dom, nie duży, taki
prawie akurat, z garażem na średniej klasy samochód, którego spalanie w cyklu
miejskim nie przekracza siedmiu litrów na sto kilometrów, ze sporym ogrodem, w
którym masz kilka drzewek owocowych, grządkę truskawek, na które jesteś
uczulony, ale przecież ona je lubi i jakimiś tam kwiatkami, których nie
rozróżniasz; wiesz tylko, że jedne są fioletowe, a drugie żółte.
W
domu jest ona, ta wymarzona, jedyna, ta, z którą chciałeś się zestarzeć. Może
macie już dzieci, a może są dopiero w drodze. Na pewno wiesz dwie rzeczy:
kochasz ją i jesteście szczęśliwi. Widzisz to. Tak cholernie wyraźnie to
widzisz. Widzisz, jak wchodzisz do czyściutkiej kuchni, jak obejmujesz ją od
tyłu i całujesz w nagie ramię. Czujesz zapach przygotowanych przez nią potraw,
które zaraz zaserwuje ci na świeżo nakrytym stole. Czujesz, jak się uśmiecha,
gdy odwracasz ją do siebie i składasz na jej ustach czuły pocałunek. Słyszysz,
jak mówi ci, że obiad zaraz będzie gotowy, ale kiedy siadasz do stołu, ona
znika. Rozpływa się w powietrzu. Jakby była tylko hologramem, który ktoś
wyłączył. Ściany domu rozpadają się, jakby były zrobione z kart. Zostajesz sam
na środku. Z pustym wzrokiem, utkwionym gdzieś w talerz. Z pustym sercem.
Ludzie
odchodzą. Czasami przygotowują się, i nas, do tego latami. Czasami ich odejście
jest zupełnie niespodziewane. Czasami nie mamy na to wpływu. Ba, oni sami na to
wpływu nie mają. Czasami odchodzą, bo coś im się popierniczyło w głowach.
Właśnie
jej się tak pochrzaniło. Nagle, z dnia na dzień, oznajmiła, że odchodzi.
Nagle, z dnia na dzień, stwierdziła, że nie wystarczy jej ta mała kawalerka, którą
wynajmowałeś. Że miłość zwykłego kelnera nie jest szczytem jej ambicji. Że ona
jest stworzona do rzeczy większych.
I co z
tego, że oddałeś jej serce? Że wyciąłeś je sobie skalpelem. Że złożyłeś ten
czerwony kawał mięsa w jej delikatne dłonie, ufając, że będzie dla niej
największym skarbem. Największą nagrodą. Najdroższą rzeczą. I co z tego, że
wierzyłeś, że nie zrobi z nim nic głupiego i, na dowód swojej naiwności, do
drugiej ręki wsadziłeś jej pistolet, bo przecież nie pociągnęłaby za spust.
Kocha cię. Powtarzała to tysiące razy. Kiedy budziła cię pocałunkiem. Kiedy
żegnała, bo szła do pracy. Kiedy z niej wracała. Kiedy zdrapywała z twoich
pleców strzępki ekstazy. Kiedy coś chciała. Kiedy byłeś smutny. Kiedy byłeś
wesoły. Powtarzała, gdy wskakiwała ci na plecy. Gdy biła cię poduszką. Gdy
przynosiła śniadanie do łóżka.
To
wystarczy, żeby zaufać. Wystarczy, żeby uwierzyć. Wystarczy, żeby zignorować
złe przeczucia, intuicje. Poza tym na początku bardzo dbała o to serce.
Dmuchała, chuchała na nie. Opiekowała się nim. Była bardzo delikatna. Ale ile
można się tak cackać?
W końcu
zaczęła przerzucać je z ręki do ręki. Kilka razy je upuściła. Podrzucała je
wysoko, chcąc sprawdzić, czy uda jej się je złapać. Wyobijała je. Z każdej
możliwej strony. Wkładała je pod poduszkę i przygniatała swoją głową, gdy szła
spać. Wzięła je do ust. Wypluła. Na koniec strzeliła w nie. Tą jedyną kulką,
która tkwiła w bębenku pistoletu, który osobiście jej wręczyłeś. Strzeliła w
nie. Rozerwało się na strzępy. Krew trysnęła na boki, ochlapując jej anielską
twarz. A ona, jak gdyby nigdy nic, wyciągnęła zza stanika płócienną chusteczkę
i się wytarła. Starannie, żeby nie została, ani jedna kropelka. Później
odwróciła się i odeszła, zostawiając cię z dziurą w klatce piersiowej i strzępami
serca pod nogami.
Pozbierałeś je
do kupy i wsadziłeś do słoika z formaliną. Nie po to, żeby je kiedyś poskładać
i z powrotem wsadzić w to puste miejsce. Zostawiłeś je po to, żeby pamiętać.
Pamiętać, że nie wolno być naiwnym. Że nie wolno ufać. Że nie wolno nikomu
oddawać tak cennej rzeczy.
Ta pustka
ciążyła ci bardziej niż przypuszczałeś. Ile razy próbowałeś ją zapełnić jakimś
substytutem? Sercem wyciętym z gazety, z czerwonego papieru kolorowego.
Wylepionym z bibuły, zrobionym z wydzieranki. Wyrzeźbionym z drewna, marmuru.
Ulepionym z plasteliny. Próbowałeś nawet przeszczepić sobie czyjeś serce. I
nic. Każde z nich było za małe, za duże, za lekkie, za ciężkie, za suche, za
wilgotne, za słabe, za mocne. Żaden przeszczep się nie przyjął. Każdy został
odrzucony. Zostałeś z tą dziurą, której w żaden sposób nie umiałeś zalać,
zalepić, zabetonować. W końcu do niej przywykłeś.
Dwa tysiące piętnasty, styczeń, sobota.
Przeszłość
ma to do siebie, że lubi wracać. W najmniej oczekiwanym momencie. Gdy się tego
w ogóle nie spodziewasz. No i potrafi być niezłą suką. Uwielbia burzyć te tamy,
które jak bóbr budowałeś, by zapomnieć o niektórych rzeczach. By już nigdy nie
zmąciły twojego spokoju, który w końcu, po ciężkich bojach, udało ci się
odzyskać. Oczywiście, że nie robi tego sama. Jest zbyt leniwa, żeby pobrudzić
swoje wypielęgnowane dłonie. Potrzebuje zapalnika. Tym zapalnikiem była ona.
Los jest
starym kumplem przeszłości. Razem tworzą wyjątkowo paskudną parę. Potrafią
zaleźć człowiekowi za skórę. Powodują agresywne swędzenie, którego nie da się
pozbyć. Możesz drapać do krwi, ale to nie przejdzie. Tak samo jak ten smak w
ustach, który przypomina resztki zimnej już, porannej kawy. Gorzkiej,
lurowatej, tej z najniższej półki. Ale musisz to przełknąć.
Kochanek
przeszłości postawił ją na twojej drodze, gdy szedłeś na zakupy.
W lodówce, oprócz dwóch jajek, zostało ci tylko światło. Wpadłeś na kogoś
i w swojej nieświadomości, bo skąd, do cholery, mogłeś wiedzieć, że to ona?,
chwyciłeś ją za rękę, żeby się nie przewróciła. Gdybyś wiedział, nie
zawracałbyś sobie głowy dżentelmeństwem, tylko pozwolił jej upaść i zacząłbyś
uciekać w przeciwnym kierunku, dopóki nie brakłoby ci tchu. Słowo przepraszam
utknęło ci w gardle, gdy podniosła głowę i na ciebie spojrzała tymi brązowymi
oczami. Tymi wielkimi oczami. Tymi najpiękniejszymi oczami.
Teraz
popis dała kochanka losu. Zalała twój umysł wspomnieniami. Tama puściła. Rzeki
wylały. Nadeszła powodziowa fala. Przypomniałeś sobie wasze pierwsze spotkanie
na imprezie u wspólnych znajomych. Pierwszy pocałunek. Pierwszy seks. Pierwsze kocham.
Przypomniałeś, jak chodziliście o trzeciej nad ranem na spacery, żeby zobaczyć
w ilu domach jeszcze świeci się światło. Jak zbierałeś dla niej truskawki,
chociaż jesteś uczulony. Jak kręciłeś się, z nią na kolanach, na obrotowym
fotelu i obiecywałeś, że spełnisz jej wszystkie marzenia.
Przypomniałeś,
jak bezwiednie przekładała nogę przez twoje biodro podczas snu. Jak śpiewała
najpiękniejsze piosenki, stojąc nago przed lustrem. Jak kradła twoje bluzy, gdy
było jej zimno. Jak o mało nie spaliła tej twojej kawalerki, gdy uczyła się
gotować.
Zalało
cię to wszystko. Podtopiło. Wylało ci się uszami, nosem, ustami. Przeszłość
zgwałciła ci mózg, ale na tym nie poprzestała.
Teraz,
w tym utopionym umyśle, zaczęły się pojawiać inne wspomnienia. Wypłynęły na
wierzch, jak topielce, którym nie przywiązało się do nogi worka z kamieniami.
Widziałeś, jak oddala się od ciebie. Jak coraz więcej czasu spędza poza domem.
Jak pochłania ją śpiewanie, chodzenie na castingi. W końcu jej się udało. Ktoś
ją zauważył. Była taka szczęśliwa. Zachwycona, jakby wygrała los na loterii.
Przyglądałeś się temu ze strachem. Czułeś, że ci się wymyka. Pierwsza płyta,
wywiady, koncerty. Mówiła, że musi się pokazywać z jakimś fagasem. Że nagrywają
jakiś numer i dla podkręcenia atmosfery, mają udawać, że są razem. Ale to się
nie liczy. Kocha tylko ciebie. Z tamtym tylko udaje.
Nie
wytrzymałeś w końcu. Nie mogłeś patrzeć na ich wspólne zdjęcia. Gdy po
imprezie, po której nie wróciła do domu na noc, kazałeś jej wybierać, wybrała.
Nie ciebie. Strzeliła ci w to serce bez mrugnięcia oka.
– Cześć. Co u
ciebie? – spytała, gdy odzyskała równowagę. Nie patrzyła na ciebie. Uciekała
wzrokiem w bok.
– Spoko.
– Chyba
powinniśmy porozmawiać. – Zaryzykowała spojrzenie w twoje oczy.
– Nie mamy o
czym. – Wzruszyłeś ramionami i zacząłeś bawić się telefonem.
– Leon, ja...
– Nie mamy o
czym – powtórzyłeś i zostawiłeś ją samą na środku chodnika.
Nie
pobiegła za tobą. Nie krzyknęła. Nie usłyszałeś nawet westchnięcia. Sam też się
nie odwróciłeś.
Dwa tysiące piętnasty,
marzec, niedziela.
Spotkaliście
się znowu u tych wspólnych znajomych. Na urodzinach ich dziecka. Jesteście
chrzestnymi. Unikałeś jej. Zająłeś się kolorowaniem księżniczek, wycinaniem
serduszek, budowaniem z klocków lego domku dla Barbie i Kena.
Uśmiechnąłeś się, gdy uświadomiłeś sobie, że nawet oni mają lepsze życie
miłosne niż ty. To nie twoja wina. To jej wina.
Mała
poprosiła cię, żebyś zaczął puszczać bańki. Wsadziła ci do ręki buteleczkę
z płynem i czekała, aż wyczarujesz wielką, śliczną bańkę. Stanąłeś na
balkonie i cierpliwie dmuchałeś w to różowe kółeczko. Delikatnie, prawie, że z
uczuciem, żeby nie pękła. Gdy w końcu się oderwała, była ogromna. Mieniła
się wszystkimi kolorami tęczy. Mała była zachwycona. Klaskała w dłonie i
z błyskiem w oczach przyglądała się, jak wiatr porywa bańkę i unosi ją do góry.
Chyba ją polubił, bo bezpiecznie prowadził ją poprzez labirynty parapetów,
daszków, gałęzi.
Bańka
była naprawdę mocna. Długo przyglądaliście się jej z balkonu. Gdzieś
w podświadomości wiedziałeś, że w końcu pęknie. Nadzieje się na coś i
pęknie. Otrze się o coś i pęknie. Ptak w nią wleci i pęknie. Ale ona
uparła się i nie pękała.
Wodziłeś
za nią wzrokiem. Widziałeś, jak zaczyna powoli opadać. Odbijała się w niej
tęcza. Mała tęcza, którą stworzyłeś. Była naprawdę piękna. Byłeś z niej dumny.
I kiedy przeszło ci przez myśl, że będzie już zawsze błąkać się po świecie,
niesiona przez wiatr, wolna, ona wyciągnęła w jej kierunku rękę i jej
dotknęła. Wystawiła ten przeklęty palec wskazujący i jej dotknęła.
To
nie parapet, nie daszek, nie gałąź ją zniszczyła. To jej palec to
zrobił. Bańka pękła. Rozbiła się o fioletowy paznokieć. Zupełnie jak wasza
miłość.
Mała
zrobiła niepocieszoną minę. Też polubiła tę twoją bańkę. Też jej było przykro.
Czy to nie dziwne, że postanowiłeś uczcić ten wytwór wody z mydłem i powietrza
minutą ciszy? Nawet się nie zastanawiałeś, gdy przymknąłeś oczy i to zrobiłeś.
– Zrobimy nową
– powiedziała i wzięła od Małej buteleczkę.
Patrzyłeś,
jak nieudolnie próbowała zrobić bańkę podobną do tej, którą zabiła. Dmuchała i
dmuchała, ale żadna z nich nie mogła się równać z tamtą. Były mniejsze, mniej
kolorowe, bez blasku. Nie unosiły się wysoko do słońca. Rozbijały się o
parapety, daszki, gałęzie. Upadały na podłogę. Pękały jeszcze przed oderwaniem
się.
Małej
się w końcu znudziły. Pobiegła do mamy, prosząc o kolejny kawałek ciasta.
Zjadła ich już chyba pięć. Przez chwilę przyglądałeś się, jak Francesca bierze
ją na ręce i całuje w policzek. Jak Marco podchodzi do nich i głaszcze Małą.
Jak patrzy na żonę z uwielbieniem. Szczęśliwa rodzinka. Rodzinka, której
ty nigdy nie będziesz miał.
I może gdzieś
w środku obudziłaby się w tobie tęsknota. Może poczułbyś potrzebę stworzenia
czegoś z kimś. Może zapragnąłbyś być w końcu kimś dla kogoś. Może chciałbyś,
żeby ktoś cię w końcu oswoił. Może. Ale nie masz serca.
Los
dalej sobie z tobą pogrywał. I to bardzo nieczysto. Zepsuł się jej
samochód. Akurat teraz. Akurat, jak wychodziliście od Fran. Powiedziała, że to
nic. Wezwie taksówkę. Przecież stać ją na to. Włoszka miała inny pomysł.
Postanowiłeś, że kiedyś jej wypomnisz ten nietakt.
– Daj spokój,
Viola! Leon cię odwiezie. Prawda? – Patrzyła na ciebie znacząco. Jak mogłeś
odmówić?
Podała
ci adres. Kupiła sobie nowe mieszkanie. Wyglądało na to, że postanowiła na
chwilę tutaj osiąść. Od kolegi dowiedziałeś się, że wypytywała o ciebie. Czy
dalej pracujesz w tej samej restauracji. Czy zmieniłeś kawalerkę na coś innego.
Czy masz kogoś. Czy jesteś zdrowy. Czy brakuje ci czegoś. Guzik ją powinno to
obchodzić. Dawno porzuciła tego kelnera, tę kawalerkę, to szczęście, tę miłość.
Czego jeszcze chciała?
Nie
odzywałeś się do niej przez całą drogę. Nie patrzyłeś na nią nawet kątem oka.
Potraktowałeś ją, jak przesyłkę, którą musisz dostarczyć pod wskazany adres.
Nie wysiadła, gdy dojechaliście. Nachyliłeś się nad nią i otworzyłeś jej drzwi.
Zauważyłeś, że wstrzymała oddech, gdy twój łokieć musnął jej udo. Chwyciła cię
za rękę.
– Leon... –
Miała łzy w oczach. – Porozmawiaj ze mną, proszę...
– Mówiłem ci, że
nie mamy o czym.
– Ale...
– Co ale? –
warknąłeś. – Wybrałaś. Odeszłaś. – Odwróciłeś się od niej. Nie mogłeś na nią
patrzeć.
– Byłam
głupia! – Głos jej się łamał. – Bardzo głupia. To był błąd. Gdybym tylko mogła
cofnąć czas...
– Na szczęście
nie możesz.
– Leon!
– Po co
wróciłaś? Twój fagas cię już nie chce? Stracił pieniądze? Kiepsko cię pieprzy?
Gotowało się w
tobie. Nie obchodziło cię to, że płakała. Że prosiła. Że błagała. Ją też nie
wzruszyło, gdy ty to robiłeś.
– Kocham cię –
powiedziała, a ty miałeś ochotę się roześmiać. – Oddałabym wszystko, żeby cię
odzyskać!
– Miałaś mnie.
Całego. – Zacisnąłeś powieki. – Miałaś moje ciało. Moje serce. Moją duszę. Moje
myśli. Nawet miałaś moje trzecie oko, do cholery! Wszystko miałaś! I co z tego?
– Ja cię
przepraszam, Leon, ja...
– Wolałaś
pieniądze.
– Przestań!
Chciałam po prostu trochę zarobić, żebyśmy mogli mieć lepszy start! Zrobiłam to
dla nas!
– Dla nas się
z nim pieprzyłaś?
Spoliczkowała
cię. Kazałeś jej wyjść. Znowu zaczęła cię przepraszać, mówić, że kocha, że
tęskni, że zrobi wszystko. Wszystko. Powiedziałeś, że może iść do diabła. Że
prędzej ten wielbłąd przejdzie przez igielne ucho, że Salomon naleje z pustego,
że z nieba spadnie różowy śnieg, niż jej wybaczysz. Zostawiłeś ją załamaną pod
wieżowcem i odjechałeś.
Miała
wybór. W którymś momencie swojego życia stanęła na rozwidleniu ścieżki. Mogła
wybrać ciebie, albo karierę. Wybrała to drugie. I gdy już zaszła dość daleko,
zachciało jej się zawrócić i iść tą drugą drogą. Nie przypuszczała, że nie da
rady zawrócić, bo ścieżka już zarosła i nie da się przez nią przebić. Nigdy się
nie dowie, jakby wyglądało jej życie, gdyby wybrała ciebie.
Nie
pozwoliłeś jej na to, bo już nie jesteś w stanie jej pokochać. Nikogo już nie
pokochasz. Nie masz serca. Jego strzępki leżą w słoiku z formaliną. Na półce
nad telewizorem. Pomiędzy Faustem Goethego, a zdjęciem Małej.