piątek, 27 listopada 2015

9.

MUR




            Pochwycił jej spojrzenie ponad ramieniem Violetty. Stała, opierając się niedbale o półkę z puszkami kukurydzy i przyglądała mu się. Będąc ubraną w czarną, skórzaną kurtkę, szary podkoszulek i ciemne spodnie znacznie odcinała się na tle żółtych etykietek. Włosy przewiązane miała czerwoną wstążką. Chyba próbowała z nich ułożyć jakiegoś rodzaju kok, ale ostatecznie wyglądała, jakby dopiero wstała i zapomniała się uczesać. Nie odbierało jej to uroku, bynajmniej. Dodawało go jej. Jedyną zmianą w jej wyglądzie, od ich ostatniego spotkania, była przydługawa grzywka, opadająca jej na oczy. Przeczesała ją palcami, nie przestając się na niego gapić.
 -Czy ty mnie w ogóle słuchasz? –Głos Violetty zmusił go do skupienia na niej uwagi.
 -Słucham cię –skłamał gładko i posłał jej lekki uśmiech.
 -Jesteś jakiś nie swój –potarła kciukiem jego policzek. Chwycił jej dłoń i szybko odsunął. Zauważył, że zmarszczyła brwi na ten szorstki gest, więc szybko ścisnął jej palce, chcąc zapewnić tym samym, że wszystko jest dobrze.
 -Jestem po prostu zmęczony. –Najprostsza wymówka. Skarcił się za nią w myślach.
 -Nic dziwnego –zaczęła, pakując do ich koszyka kaszę kus-kus. Przystanęła przy półce z makaronami. Przez chwilę im się przyglądała, a potem odwróciła do niego. –Twoi pacjenci wykorzystują to, że nigdy im nie odmówiłeś i przychodzą do ciebie z każdą głupotą! –Wymachiwała przed sobą rękami. –Wydaje mi się, że gdybyś mógł, to oddałbyś duszę im wszystkim!
 -Jego dusza jest w walizce, którą Jules oddał Marsellusowi.
            Obydwoje odwrócili się w stronę głosu, który spowodował dreszcze na jego karku. Widział, że Violetta była zaskoczona. Nie znała tej niskiej kobiety, o głębokim, seksownym głosie, która patrzyła na niego z tym samym, co kiedyś, kpiącym uśmieszkiem i złośliwością w brązowych tęczówkach.
 -Kto to? –Spytała go Violetta.
Pamiętał, jak ją poznał. Wpadli na siebie na ulicy. On wychodził akurat ze szpitala, gdzie wycinali mu znamię na karku. Miał tam trzy szwy, zalepione plastrem. Gdy to zauważyła odniosła się do swojego ulubionego filmu, który okazał się też jego ulubionym. Przełkną ślinę i bez zająknięcia odpowiedział.
 -Przyjaciółka z dzieciństwa.
 -Nie przypominam sobie, żebyś mi o niej opowiadał. –Violetta zmarszczyła brwi.
 -Bo... –zerknął na swoją przyjaciółkę i był przekonany, że świetnie się bawi jego kosztem. W końcu zawsze lubiła się z niego wyśmiewać, a największą satysfakcję sprawiało jej jego zakłopotanie.
 -Bo w sumie to się nawet nie lubiliśmy –odpowiedziała za niego, uśmiechając się szeroko.
 -W ogóle –dopowiedział, wpatrując się w jej usta.
 -Przyjaciółki nie lubiłeś? –Violetta skrzyżowała ręce na piersi i przyglądała się im badawczo. –Jakoś nie mogę tego zrozumieć.
 -Bo to skomplikowana historia –kobieta machnęła ręką. –Początkowo uwielbiał się ze mną bawić w piasku –roześmiała się, gdy on się zakrztusił. Poczuł, że palą go policzki. Owszem, uwielbiał się z nią bawić na plaży, ale nie miało to nic wspólnego z budowaniem zamków, czy stawianiem babek. –Ale później się na mnie obraził, bo złamałam mu grabki na głowie, gdy zabrał mi wiaderko. -Zawsze potrafiła kłamać. Jej historyjki nieraz ich uratowały od kłopotów. –Pewnie dlatego ci o mnie nie mówił –popatrzyła Violettcie prosto w oczy.
            Potem spojrzała na niego, tym swoim przenikliwym wzrokiem, jakby chciała mu zajrzeć w samo serce i duszę.
 -Nie będę was dłużej zatrzymywać –położyła rękę na jego ramieniu. –Miło było cię widzieć. –Czuł pulsujące ciepło, które biegło spod jej palców. Gdy cofnęła rękę, poczuł niemiłe ukłucie. Odprowadził ją wzrokiem, powstrzymując się od długiego westchnięcia, które mogłoby wzbudzić w Violettcie zainteresowanie, bo nie miał ochoty wymyślać kolejnych historyjek. Poczekał, aż dziewczyna wybierze makaron i ruszył za nią do kasy.
            W domu wymigał się od jakikolwiek rozmów, tłumacząc się koniecznością przygotowania egzaminu dla studentów, którymi opiekował się na praktykach w szpitalu. Później wziął długi prysznic, starając się nie myśleć o pewnych czekoladowych oczach, ale nie mógł się powstrzymać. Ubrał się pospiesznie w spodnie od dresu i zwykły podkoszulek, ucałował Violettę w skroń i powiedział, że idzie pobiegać, nie zważając na jej zdziwioną minę.
            Plac wokół klubu był mocno zarośnięty. Trawa sięgała mu do połowy uda, gdy kierował się w stronę warsztatu. Zastanawiał się, jakim cudem nie znikła w tym gąszczu, gdy jechała do garażu. Nie zdziwił się, gdy nacisnął na klamkę, a drzwi okazały się otwarte. Nigdy ich nie zamykała, gdy była w domu. O ile warsztat z małym pokoikiem na poddaszu można nazwać domem. Wszedł do środka, gdzie niegdyś z precyzją chirurga potrafiła naprawić każdą usterkę, w każdym motocyklu. Teraz pomieszczenie było puste i jedynie zakurzone narzędzia sugerowały, że był to kiedyś warsztat.
            Przystanął przy poręczy i spojrzał w górę. Wiedział, że tam była. Wyobrażał sobie, że bawi się srebrnym wisiorkiem w kształcie klucza francuskiego, który jej kiedyś podarował i wygląda przez okno. Często tak robiła, gdy on wracał z uczelni. Podchodził wtedy do niej, obejmował od tyłu i składał czuły pocałunek na ramieniu. Ona się odwracała, zarzucała mu ręce na szyje, a potem całowała, aż do utraty tchu. Byli tacy szczęśliwi...
            Schody ciągle skrzypiały tak samo pod ciężarem jego butów, gdy wspinał się po nich do małego pokoiku, w którym był stół, dwa krzesła, aneks kuchenny i pojedyncze łóżko, na którym oboje się gnietli, ale w ogóle im to nie przeszkadzało.
            Przystanął w drzwiach i zagapił na jej plecy, gdy stała odwrócona do niego tyłem i wpatrywała się w dachowe okno.
 -Herbaty? –Spytała, nawet na niego nie patrząc. Wiedziała, że do niej przyjdzie. Nie mogło być inaczej.
 -Chętnie –podszedł do stołu i usiadł na krześle, kopiąc w coś nogą. Nie musiał patrzeć pod stół, by wiedzieć, że jest to miniaturowy motorek, który kupił tego samego dnia, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem. Padało wtedy. Wrócił przemoczony, ale szczęśliwy, jak jeszcze nigdy. Śmiała się z niego, mówiąc, że wcale nie wiadomo czy dzidziuś będzie lubił motocykle. Powiedział jej, że to bzdura i że jest pewien, że dziecko urodzi się w kombinezonie i kasku.
            Zaczęło go dławić w gardle na to wspomnienie, a oczy nagle niebezpiecznie zapiekły. Przetarł twarz dłońmi i porozglądał się po pokoju. Wyglądał tak, jakby wyszedł z niego wczoraj. Ściany były może trochę wyblakłe i w rogu, nad lodówką pojawił się niewielki grzyb, ale wszystko było takie samo. Ta sama była nawet cerata, wytarta w miejscach, gdzie trzymali łokcie, rozmawiając godzinami i pocięta, bo nie chciało im się myć deski, a potrzebowali pokroić warzywa.
 -Przyjaciółka z dzieciństwa, co? –Spojrzała na niego chytrze, stawiając kubek z herbatą. –Mogłeś wymyślić coś lepszego, wiesz? –Oparła się o stół i skrzyżowała ręce na piersi.
 -Nigdy nie byłem dobry w wymyślaniu historyjek –wziął kubek i napił się. Przymknął oczy i westchnął. Idealna. Dokładnie taka, jaką lubi. Nie za gorzka, nie za słodka, jakby odmierzyła dokładnie każde ziarenko cukru. Violetta nigdy nie umiała mu takiej zrobić.
 -Włosy ci urosły –przejechała dłonią po jego grzywie, muskając palcami skórę głowy. Poczuł przyjemne mrowienie, gdy zaczęła głaskać go tuż nad karkiem.
 -Tęskniłem –przyciągnął ją do siebie i przytulił mocno. –Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo.
 -Ja też tęskniłam. –Ucałowała go w czubek głowy i z westchnięciem przytuliła do niego policzek. Ciepło, które odczuł, rozeszło się po jego całym ciele. Zaczął się zastanawiać, jakim cudem udało mu się przetrwać bez niej chociaż jeden cholerny dzień.
 -Jak się czujesz? –Spytał cicho. Poczuł, jak się kuli.
            Zawsze była taka silna. Nigdy nie płakała, nie licząc tego, jak oglądali Króla Lwa, ale i tak robiła to w taki sposób, żeby on tego nie widział. Nie do końca jej się to udało, ale nigdy nie chciała okazywać jakiejkolwiek słabości. Była szczęśliwa, zła, uszczypliwa, ironiczna, ale nigdy smutna. Nigdy załamana. Ale wtedy... Wtedy rozsypała się, jak zrzucona z dachu wieżowca filiżanka z chińskiej porcelany. A on nie potrafił jej pomóc. Nie umiał jej poskładać. Nie mógł do niej dotrzeć, mimo że był świeżo upieczonym lekarzem. W końcu, któregoś dnia zastał warsztat zamkniętym. Więcej jej nie zobaczył.
 -Poradziłam sobie jakoś z tą depresją –zaśmiała się trochę histerycznie. –Teraz jest w miarę –nie przestawała przeczesywać jego włosów.
 -Nie musiałaś odchodzić –powiedział cicho, głaszcząc ją delikatnie po plecach. –Przecież wiesz, że ja nigdy bym...
 -Wiem –przerwała mu. –Dlatego musiałam. Nie byłbyś ze mną szczęśliwy.
 -Niby dlaczego?
 -Bo nie moglibyśmy... –zacisnęła mocno powieki i przygryzła wargę. Przytulił ją mocniej.
 -To nic...
 -Jak to nic? –Odsunęła się od niego i chwyciła za ramiona. –Przecież wiem jak bardzo chciałeś mieć...
 -Ciebie chciałem. –Popatrzył jej prosto w oczy. –Ciebie... –Poczuł, jak wbija mu palce w ramiona. Potem pokiwała głową i wtuliła się w niego.
            Nie wiedział, ile tak siedzieli. Przytuleni do siebie, stanowiący jedność. Milczący. Nie potrzebowali słów, by wiedzieć, co do siebie czują. Na zewnątrz się już ściemniło, a światło księżyca wpadało przez okno, oświetlając pokoik. Ciszę zakłócił jego telefon. Roześmiała się głośno słysząc W drodze przez bajoro. Ucałował ją w kącik ust i uśmiechnął się szeroko. Kiedyś przegrał z nią pojedynek w Guitar Hero i musiał ustawić sobie akurat tę piosenkę za dzwonek. Musiał go mieć przez cały miesiąc. Potem wrócił do poprzedniego, ale gdy ona odeszła, ustawił go sobie, żeby mieć chociaż jakąś jej cząstkę zawsze przy sobie. Violetta nieraz go o to opieprzała i mówiła, że to wstyd, gdy jego telefon dzwoni, ale on się tym w ogóle nie przejmował.
 -Nie odbierzesz? –Spytała, patrząc na wyświetlacz. Pokręcił głową. Violetta pewnie chciała się dowiedzieć, gdzie jest, ale nie miał ochoty z nią rozmawiać. –Jesteś szczęśliwy? –Objęła drobnymi dłońmi jego twarz.
            Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, jaka jest prawda, a potem utkwił swoje zielone oczy w jej brązowych.
 -Wydawało mi się, że byłem –powiedział szczerze.
 -Kochasz ją?
 -Wydawało mi się, że tak –uniósł do góry jeden kącik ust, gdy wywróciła oczami.
 -Nie może ci się wydawać –potrząsnęła jego głową. –Musisz ją kochać!
 -To, co do niej czuję, to nic w porównaniu do tego, co czuję do... –Nie dokończył, bo zakryła mu usta dłonią i pokręciła głową.
 -Wiem, ale nie możesz –uśmiechnęła się smutno. –My nie możemy.
            Nie kłócił się z nią, chociaż miał na to wielką ochotę. Chciał jej wytłumaczyć, że nie dba o to, że nie będzie mogła mieć więcej dzieci po tym, jak poroniła. Chciał ją zapewnić, że nie obwinia jej o to, co się stało, że czasami tak się zdarza. Chciał, żeby uwierzyła mu, że będzie ją kochać zawsze i pomimo wszystko. Chciał ją przekonać, że nie chce bez niej żyć, że może i egzystuje sobie z Violettą, ale to nie ma nic wspólnego z tym, jak bardzo czuł się szczęśliwy z nią. Z jego ukochaną panią mechanik, która piekła najlepsze muffinki na świecie. Z jego Larą.
Ale ona już postanowiła.
 -Nie będzie cię, gdy jutro tu przyjdę, prawda? –Przycisnął ją do siebie.
 -Nie.
 -To nie wyjdę stąd nigdy –wzmocnił uścisk. –Nie wypuszczę cię nigdy.
 -Leon... –Ucałowała go w skroń. –Przecież wiesz, że to nic nie da.
 -Wiem.
            Posiedzieli jeszcze chwilę, a potem odprowadziła go do drzwi. Ociągał się z zostawieniem jej, ale wiedział, że musi wrócić do swojego zwykłego życia, w którym codziennie idzie do szpitala, gdzie ratuje ludzkie zdrowie, a potem wraca do wielkiego mieszkania, gdzie czeka na niego Violetta z przesłodzoną herbatą i przypalonym ciastem. Musiał wrócić do życia bez swojej największej miłości, bo było im jakoś tak nie po drodze. Bo nie mogli ominąć tego muru, który się gdzieś między nimi pojawił. Bo kochali się za bardzo i nie chcieli się nawzajem unieszczęśliwiać. A tak by się stało. Może nie teraz. Nie za miesiąc. Nie za pół roku. Ale w końcu zniszczyliby się wzajemnie.
 -Będziesz przyjeżdżać, co kilka lat i sprawdzać, czy jestem szczęśliwy? –Zaskoczyła go, gdy roześmiała się, pociągnęła za koszulkę i pocałowała gorąco, stając na palcach. Objął ją w pasie i z całych sił oddał pocałunek, wlewając w niego ten ogrom miłości, którą do niej czuł.
 -Może –powiedziała, gdy oderwali się od siebie, żeby nabrać powietrza. Cmoknęła go jeszcze przelotnie i znikła w ciemnym warsztacie.
            Nie zobaczył jej więcej.
 

czwartek, 29 października 2015

8.



 LIST DO L.



Chodź ze mną, chociaż zupełnie nie wiem dokąd...

            A gdybym tak wyciągnął do Ciebie rękę i poprosił Cię, żebyś ze mną poszła gdzieś, gdziekolwiek, podałabyś mi swoją dłoń bez wahania? Zaufałabyś mi na tyle, żeby się całkowicie oddać? Nie pytałabyś o nic, tylko szłabyś, nie za mną, nie przede mną, ale obok? Liczyłoby się tylko to, że jesteśmy razem, a pomiędzy nami nie byłoby nic, co mogłoby nas rozdzielić. Poszłabyś ze mną, nawet jeżeli zabrałbym Cię na drugą stronę lustra?
            Wiem jaką chciałbym usłyszeć od Ciebie odpowiedź. Wiem też, że to pytanie jest dla Ciebie strasznie trudne, dlatego nie będę nalegać, żebyś odpowiedziała mi natychmiast, chociaż, Bóg mi świadkiem, pragnę wiedzieć już teraz, bo wiesz, najgorsza jest ta niepewność.
            Gdybym wiedział, że Ty już wiesz, że też jesteś pewna tego, co do mnie czujesz, tak jak ja jestem pewien moich uczuć do Ciebie. Gdybym tylko wiedział, że pozbyłaś się wszystkich niepewności, które krążą po Twojej głowie, siejąc niemały zamęt. Gdybym tylko wiedział, że tak samo mocno pragniesz, że już nie chcesz ja, ty, że teraz to już powinno być tylko my, czułbym się w końcu dobrze. Wreszcie byłbym szczęśliwy, bo teraz może i mam za co żyć, ale nie mam nic za co mógłbym umrzeć. Za co chciałbym umrzeć. Chyba rozumiesz o co mi chodzi?

Chodź ze mną, by sens nadać życia krokom...

            Byłabyś przerażona, gdybym kazał Ci się przeciskać przez małą dziurę w ogrodzeniu, ale przekonałbym Cię, że warto. Przeszlibyśmy przez nią. Może potargałabyś nowiutkie pończochy, albo zaciągnęła ulubioną spódnicę. Wkurzyłabyś się i uderzyła mnie w ramię. Wziąłbym Cię na ręce i powiedział, że lubię, jak się złościsz, że lubię w Tobie wszystko.
Wytłumaczyłbym Ci, że to, że kazałem Ci przejść przez tę dziurę nie było całkiem bez sensu. Dzięki temu znaleźliśmy się nad rzeką, moją rzeką, w miejscu, gdzie możemy być sami, nie licząc towarzystwa pływających po tafli kaczek, których nazw nie znam, ale Ty znasz, bo zawsze chciałaś wiedzieć więcej niż inni.
            Położyłbym Cię na ciepłym piasku i szeptał do ucha te wszystkie ważne rzeczy, o których chciałabyś wiedzieć, że czuję. Opuszkami palców gładziłbym każdy skrawek Twojej delikatnej, gładkiej jak jedwab skóry, dziękując w duchu za te moje niezgrabne dłonie i palce, bo dzięki nim mógłbym Cię dotykać i zapamiętać...

Chodźmy do światła, by wygrać lepszą przyszłość...

            Zabrałbym Cię do miejsca, gdzie zbudowałbym dla nas dom. Uwiłbym nasze gniazdko, ale nie sam. Zostawiłbym Ci je do wykończenia. Wypełniłabyś ten dom sobą. Gołe ściany pokryłyby się Twoimi liniami papilarnymi, a meble przesiąkłyby Twoim zapachem.  W każdym kącie rozbrzmiewałby Twój melodyjny głos, a od kryształowych naczyń odbijałby się Twój śmiech.
            Na każdym drzewie koło tego naszego domu, wyryłbym te tandetne serduszka, w środku których byłyby nasze inicjały - L+F, pasujące do siebie, jak dwa elementy układanki. Powiesiłbym dla Ciebie hamak i kołysałbym Cię w ciepłe wieczory przy blasku zachodzącego słońca. Zrobiłbym Ci domek na drzewie, bo wiem, że zawsze o nim marzyłaś, a nie dane Ci go było mieć.
            Trzaskałabyś drzwiami i rozbijała talerze podczas naszych ostrych kłótni zarówno o te ważne, jak i błahe sprawy, tylko po to, żeby później, w sypialni, wykrzykiwać w ekstazie moje imię, gdy będziemy się godzić.
            Płakalibyśmy. Krzyczelibyśmy. Śmialibyśmy się. Obrażalibyśmy się na siebie i dochodzilibyśmy do porozumienia. Nie widzielibyśmy świata poza sobą, jednocześnie przeżywając ciche dni.
I mimo niedopowiedzeń, mimo za dużo wypowiedzianych słów, wiedzielibyśmy, że najważniejsze jest to, że jesteśmy razem. Że Ty i ja to już jedno.
I bylibyśmy szczęśliwi. Najszczęśliwsi. Nawet jeżeli ten domek, to nasze gniazdko to tylko wytwór mojej wyobraźni. Nawet jeżeli musielibyśmy żyć w małym mieszkanku, bez ciepłej wody. Bylibyśmy szczęśliwi. Bylibyśmy, bo kochałbym Cię, mimo wszystko, a Ty kochałabyś mnie.

Po szczęście, albo po szaleństwo, w ciemność ze mną...

            Pójdziesz ze mną? Chwycisz mnie za rękę?

niedziela, 27 września 2015

7.

KSIĘŻNICZKA W WIEŻY



            To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Nie spotkaliśmy się w kinie, nie zderzyliśmy się przypadkowo na ulicy, nie przedstawili nas sobie wspólni znajomi. Dzień, w którym go poznałam, należał do tych najzwyklejszych. Słońce nie świeciło jaśniej, ptaki nie ćwierkały głośniej, niebo nie było błękitne. Było niebieskie. Taką normalną niebieskością. Nic nadzwyczajnego. Nic, co mogłoby wróżyć coś. Nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób, przygotować mnie na całkowite zatracenie się, zwariowanie. Bo zakochałam się w nim całkowicie, wiesz? Wypełniłam nim sobie żyły. Mam go tam. Mam go tam całe pięć litrów. Myślisz, że dałoby się żyć, gdybym go sobie odpuściła? Myślisz, że człowiek dałby radę żyć bez krwi? No właśnie. Nie da się.
            Wracając do tego zwykłego dnia... Nudziło mi się. Okropnie mi się nudziło. Miałam siedemnaście lat i różowo-fioletowy pokój. Tandetne... Wiem. Wtedy mi to nie przeszkadzało. Byłam już prawie dorosła, ale ojciec trzymał mnie w tej złotej klatce. To też mi nie przeszkadzało. Może, gdy byłam młodsza, buntowałam się przeciw temu. Później przywykłam. Później zaczęło mi to odpowiadać.
            Nigdy nie byłam typem imprezowiczki. Wolałam zostać w domu i czytać książki, przeglądać Internet, oglądać dobry film. Ludzie traktowali mnie jak odludka. Nie zwracali na mnie uwagi. Poza tym uważali mnie za kujona, a takich osób się nie lubi. Zauważyłaś, że w ogóle nie lubi się osób mądrych? Ludzie się ich boją. Boją się, że będą niewystarczający, że czegoś nie zrozumieją, że palną jakąś głupotę. A to jest jakiś powód do wstydu. A ludzie nie lubią się wstydzić, nie lubią pokazywać, że się na czymś nie znają. Zapominają, że kto pyta, nie błądzi. A może nawet nie chcą tego pamiętać? Sama nie wiem...
            Wtedy rozwiązywałam sobie jakieś głupie testy na stronie internetowej. Takie pierdoły, wiesz, kim byłaś w poprzednim wcieleniu?, jakim byłabyś zwierzątkiem?, w jakiej powinnaś żyć epoce? Śmieszyło mnie to. Bardzo. Ale z nudów klikałam w kolejne testy, aż w końcu wszystkie się skończyły. Potem weszłam na czat. Pierwszy lepszy czat. Nie lubiłam rozmawiać z ludźmi na żywo. Nigdy nie byłam w tym dobra. Ale w Internecie nie trzeba mówić prawdy. Można siebie wyidealizować. Wykreować postać, którą chce się być. Nie taką, którą się jest.
            Nazwałam się Księżniczka-w-Wieży; akurat niedawno oglądałam Zaplątanych, poza tym pasowało do mnie to określenie. W końcu byłam zamknięta, może nie w wieży, ale w swoim własnym pokoju; może nie do końca z powodu pokręconego rodzica, bo tata nie trzymał mnie tak całkowicie pod kluczem; ale żyłam sobie w swoim własnym, małym, hermetycznym świecie, do którego nie wpuszczałam nikogo.
            Szybko mi się znudziło i to czatowanie. Pisali do mnie różni ludzie; chłopcy, dziewczyny, wszyscy byli tacy sami. Wszyscy byli przewidywalni. Zaczynało się od cześć, skąd jesteś?, później co lubisz? masz chłopaka? dziewczynę? jakie jest twoje hobby? Miałam już dość pisania jednych i tych samych odpowiedzi. Miałam się wylogować, ale napisał on ‑RycerzNaBiałymKoniu.
            Nie powiem, żeby miał urzekający nick, ale sama nie miałam lepszego. Poza tym może działał? Może te wszystkie panny szły na tego Rycerza na białym koniu, w końcu każda marzy, żeby ktoś taki, kiedyś pojawił się w jej życiu i całkowicie je odmienił. Sama też czekałam na takiego. Nigdy nie przyznałabym się do tego na głos, ale gdzieś w środku, na samym dnie serca, było takie pragnienie. Pragnienie bycia dla kogoś Ksieżniczką.
            Nie zaczął od cześć, ani od skąd jesteś? Miał szczęście, bo nie zawracałabym sobie nim głowy, gdyby tak zrobił. Spytał, jak długie mam włosy. Zdziwiło mnie to pytanie. W końcu po co obcemu facetowi wiedzieć, czy mam włosy do pasa, czy ledwo sięgają mi za ucho? Odpowiedziałam mu jednak, zgodnie z prawdą, że są do ramion. Wiesz co mi odpisał? Że w takim  razie, jak sobie wyobrażam wyciągnięcie mnie z tej wieży, jeśli są takie krótkie. Roześmiałam się na głos do monitora. Prawie się popłakałam, gdy radził mi, żebym zamówiła sobie do tej mojej wieży fryzjera i poprosiła go o przedłużanie, bo inaczej nie ma bata, nie da rady się wspiąć i mnie uratować.
            Zaczęliśmy ze sobą pisać regularnie. Nie było dnia, żebyśmy nie przeprowadzili chociaż krótkiej rozmowy. Nie pytał o to co lubię robić w wolnym czasie, ani czym się interesuje. Pytał czy śpiewam pod prysznicem, co ciekawego dzisiaj przeczytałam, jaka piosenka chodzi mi od rana po głowie, albo co zobaczyłam, gdy wyjrzałam przez okno w swoim pokoju. Nie obchodził go kolor moich oczu, moja waga, rozmiar stanika, czy buta. Chciał wiedzieć dlaczego nie mogę zasnąć nocą, co mnie smuci, a co wywołuje uśmiech. Czego się boję.
            Sama nie wiem, jak to zrobił, ale udało mu się wejść do mojego hermetycznego pokoju. Sama nie wiem, jakim cudem udało mu się mnie przekonać, żebym go do siebie wpuściła. I wiesz... Gdy już wszedł, to nie chciałam go wypuścić. Za nic na świecie.
            Mówią, że nigdy nie wiadomo, kto siedzi po drugiej stronie komputera. Może ktoś sobie robił jaja? Może to jakiś zboczeniec? Albo seryjny morderca? Milion razy przeszło mi to przez myśl, ale nie chciałam w to uwierzyć. Za bardzo go polubiłam, za bardzo zakorzeniłam się w tej znajomości, żeby myśleć o tym, co mi może grozić. Wolałam wmawiać sobie, że to faktycznie mój Książę; że któregoś dnia stanie przede mną i spróbujemy coś razem stworzyć.
            Pierwszy raz zaprosiłam go do domu w moje osiemnaste urodziny. Wiem, że to głupie, ale ufałam mu. Wydawało mi się, że go znam od dawna. Co z tego, że mógł mi nakłamać, opowiedzieć tysiące głupich bajeczek, wierzyłam mu. I z całego serca chciałam, żeby przyszedł. Powiedział, że to zrobi. Podałam mu adres.
            Wystroiłam się, jak szczur na otwarcie kanału. Najlepsza sukienka, wydepilowane nogi, staranny makijaż, modna fryzura, którą układałyśmy z Olgą cały dzień. Tata nie wiedział, że będę miała gościa. Był na konferencji. Rano podarował mi nowiutkiego tableta, odśpiewał życzenia i powiedział, że kocha mnie najbardziej na świecie. Zrobił to, chociaż wiedział, że się złoszczę, gdy co roku daje mi prezenty. Nigdy nie lubiłam obchodzić urodzin. Przynajmniej aż do tych osiemnastych.
            Czekałam na niego cały wieczór. W sumie to nie umawialiśmy się na konkretną godzinę. Powiedział, że przyjdzie, więc z niecierpliwością gapiłam się w wejściowe drzwi. Zrezygnowałam o dwudziestej drugiej. Byłam strasznie rozczarowana. Posprzątałam w jadalni, gdzie z pomocą Olgi nakryłyśmy stół różnymi sałatkami, kanapkami, ciastami; okąpałam się i wkurzona położyłam do łóżka. Postanowiłam wtedy, że nigdy więcej się do niego nie odezwę. Złamałam tę obietnicę jeszcze tego samego dnia.
            O dwudziestej trzeciej trzydzieści, usłyszałam, że coś stuka w moje okno. Przez chwile wsłuchiwałam się w dziwne odgłosy, które pojawiały się nieregularnie, zastanawiając się co to może być. W końcu wstałam i podeszłam do okna. Ktoś rzucał w nie kamyczkami. Wyszłam na balkon i wychyliłam się przez barierkę. Stał na dole i krzyczał, żebym spuściła mu swe włosy. Śmiałam się do łez, gdy on w międzyczasie wszedł do góry po rynnie. Uśmiechnął się do mnie, a musisz mi uwierzyć, że uśmiech miał czarujący. Taki, co chwyta za serce i porusza każdą cząstkę duszy. Taki, na widok którego sama się uśmiechasz i o którym śnisz po nocach.
            Wtedy widziałam go po raz pierwszy; był wysoki, przystojny, z lekko rozwianymi włosami, ciemnymi oczami i dziurką w brodzie, którą później uwielbiałam całować. Pociągnął mnie za włosy i powiedział, że jeżeli myślę, że to wystarczy, żeby wciągnąć jakiegoś księcia na pierwsze piętro, to chyba mi się mózgownica przepaliła i przydałoby się wymienić zwoje.
            Nie przyniósł mi tortu, kwiatów, książki, czy płyty. Nie dostałam od niego kolczyków, bransoletki, czy perfum. Rozłożył na moim balkonie teleskop i pokazał mi kometę, która akurat przelatywała blisko ziemi i była widoczna przez jedną, króciutką chwilę. Gdy zachwycona patrzyłam przez obiektyw, objął mnie od tyły i wyszeptał do ucha, żebym pomyślała życzenie. To był najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.
            Zaczął przychodzić codziennie. Nigdy nie wchodził drzwiami. Zawsze wdrapywał się na balkon, po tej starej rynnie, która jakimś cudem wytrzymywała jego ciężar. Nie brał mnie na randki do kina, nie wyciągał do klubów. Spędzaliśmy czas w moim różowo-fioletowym pokoju. Oglądaliśmy filmy, które przynosił, czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, albo leżeliśmy na łóżku, nie odzywając się do siebie. Uczył mnie tańczyć tango, albo śpiewał dżingle z reklam, fałszując, jakby go cięli piłą. Piliśmy wino, albo gorącą czekoladę.
            W końcu, któregoś wieczoru, przespaliśmy się ze sobą. Pamiętam, że leżeliśmy na łóżku. On nic nie mówił. Patrzył na mnie i bawił się moimi włosami. Przybliżyłam się do niego i go pocałowałam. Najpierw delikatnie, jakby próbując, czy jego usta pasują do moich. Później coraz mocniej, żarliwiej, gdy już się przekonałam, że stanowią idealne połączenie. Nie protestował. Przyjął mnie całą i oddał mi się w całości. Był delikatny, czuły, a przy tym bardzo niecierpliwy. Pierwszy raz czułam się, jak najpiękniejsza kobieta na świecie. Byłam cholernie szczęśliwa.
            Gdy po wszystkim leniwie kreślił kółka na moich nagich plecach, powiedziałam mu, że go kocham. Zamarł i spojrzał na mnie dziwnie. Potem się pokłóciliśmy. Nakrzyczał na mnie, że to, że dał mi orgazm, wcale nie jest powodem, żeby się w nim zakochiwać. Wkurzył mnie, bo zakochałam się już w nim jakiś czas temu, a on sprowadził to moje uczucie do seksu. Powiedziałam, żeby sobie poszedł. Nie patrzyłam, gdy pośpiesznie się ubierał i wychodził przez balkon. Zranił moją dumę. Drugi raz obiecałam sobie, że się do niego już nie odezwę, ale tęskniłam za nim. Okropnie. Wstyd mi się było do tego przyznać, ale codziennie czekałam na niego na tym cholernym balkonie. Czekałam, aż będzie z dołu krzyczeć, żebym spuściła mu swoje włosy. Czekałam, aż napisze coś na komunikatorze. Czekałam, aż zadzwoni. Nie doczekałam się.
            W końcu nie wytrzymałam. Złamałam swoją obietnicę i napisałam mu o trzeciej w nocy, że mam ochotę na truskawkowe lody. Nie odpisał, nie oddzwonił i kiedy zła odwracałam się od okna, żeby ciągle w nie nie patrzeć, usłyszałam stukanie w szybę. Otworzyłam balkon, a on tam stał z rozmrożonymi lodami. Wzięłam go za rękę i wprowadziłam do pokoju. Usiedliśmy na łóżku i zjedliśmy całe pudełko.
            Pierwsza przerwałam panującą ciszę. Spytałam go, czy to, że o trzeciej nad ranem przyniósł mi lody, bo miałam taką zachciankę, nie jest dobrym powodem, żeby się w nim zakochać. Powiedział, że może i jest. Uśmiechnął się i ucałował moją skroń. Przeprosił za to, że ostatnio mnie tak zostawił, że się nie odzywał. Tłumaczył, że się wystraszył mojej deklaracji i nie wiedział, co ma myśleć o tym, co czuje. Spytałam, czy teraz już wie. Pokiwał głową. Przygryzłam wargę i przez chwilę się zastanawiałam, czy go spytać, czy mnie kocha.
Bałam się usłyszeć, że nie. Nie chciałam go stracić, ale nie wyobrażałam sobie, żebyśmy mogli zostać przyjaciółmi. Miałam cichą nadzieję, że sam się zdeklaruje, ale on siedział cicho i bacznie mi się przyglądał. W końcu nie wytrzymałam i spytałam. Uśmiechnął się do mnie i wstał. Podszedł do biurka, wziął mój pamiętnik, przejechał palcem po okładce. Potem odłożył go na miejsce i odwrócił się do mnie. Spytał czy to, że przyniósł mi lody o trzeciej nad ranem, nie jest wystarczającą odpowiedzią.
            Jesteśmy ze sobą już czterdzieści dwa lata. Mamy dwójkę dzieci, trójkę wnucząt i prawnuka w drodze. Andres nigdy nie powiedział mi, że mnie kocha. Twierdzi, że to tylko słowo. Zlepek literek, które wylatują z ust, zbyt często bezmyślnie. I może czasami chciałabym to usłyszeć, ale nie mogę powiedzieć, że przez te wszystkie lata nie czułam się kochana. Okazywał mi miłość na każdym kroku. Gdy łapał mnie za rękę, brał na barana, odgarniał włosy, żeby pocałować w szyję. Gdy znosił moje humory, zachwycał się przesoloną zupą lub spalonym ciastem. Gdy mimo tego, że był na mnie wściekły, trzymał nade mną parasol, bo swój zostawiłam w domu, a rozpadało się, gdy poszłam do sklepu.
            I to naprawdę jest niesamowitą rzeczą, że do tej pory widzę w jego oczach dumę, gdy na mnie patrzy; że nadal ciepło się uśmiecha, gdy mówię mu, że go kocham; że bierze mnie na kolana, gdy spacerujemy po parku i trzyma za rękę przez całą drogę do kościoła.
A kiedy wieczorem wdrapuje się na łóżko szepcze, żebym spuściła mu swe włosy.

wtorek, 8 września 2015

6.

UMRZEĆ Z MIŁOŚCI

          
         
            Zimowe niebo miało grafitowy kolor. Przez chwilę wyglądała przez okno, przyglądając się samochodom, autobusom, ludziom, którzy szli zaśmieconymi chodnikami Buenos-Aires. Wpatrywała się w ten codzienny obrazek, w tę szarą rzeczywistość, ale nic nie widziała. Zupełnie jakby te wszystkie samochody, autobusy, ludzie byli przezroczyści. Opuściła czerwoną roletę i odwróciła się od okna. Palcami przejechała po gładkiej powierzchni mebli, zbierając na wskazujący i środkowy palec warstwę kurzu. Kciukiem starła szary pył i sięgnęła po zapachowe świeczki, zapalniczkę, papierosy i szklaną popielniczkę.
            Długo pozwalała na to, żeby gorąca woda wypełniła wannę, aż po same brzegi. Zapaliła świeczki, zdjęła ubranie i weszła do wanny, ignorując siłę wyporu.
 -Eureka –szepnęła, gdy woda wylała się na niebieskie kafelki. Zanurzyła się cała. Słyszała przytłumione dźwięki Mozarta i przez chwilę miała ochotę zostać tak na zawsze, ale płuca w końcu zaczęły domagać się dopływu powietrza. Wynurzyła się, odgarnęła mokre włosy i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się nim, jak świeżym powietrzem. Przytrzymała dym w płucach i wypuściła go z drżeniem. Patrzyła beznamiętnie, jak miesza się z parą wodną, która spowijała całą łazienkę.
            Nie lubił, gdy paliła. Powtarzał, jakie to niezdrowe i że przez to umrze, a on będzie miał ją o te paczkolata krócej. Rzuciła dla niego. Wiele rzeczy dla niego zrobiła. Zrezygnowała z kariery szefa kuchni w najlepszej restauracji w Nowym Jorku i została w tej swojej biednej knajpce w Buenos-Aires, bo on nie chciał zostawiać matki samej. Prychnęła, strzepując popiół do popielniczki. Matki, która jej nienawidziła, bo postanowiła wykraść jej jedynego synka.
            Już w dniu rozstania znowu sięgnęła po papierosy. Nie miała już dla kogo przeżywać tych paczkolat, tak samo jak nie miała już dla kogo przygotowywać śniadania do łóżka, kupować truskawkowych gum do żucia, albo maszynek do golenia.
            Rozstali się tak jakoś dziwnie. Nawet nie bardzo pamiętała, co jej mówił, gdy oznajmiał, że to koniec. Chyba przepraszał, że narobił jej nadziei. Zapomniał przeprosić, za to, że to było dwanaście lat nadziei. Stwierdził, że już nie czuje do niej tego, co kiedyś, że uczucie się wypaliło. Powtarzał też jakieś inne bzdury, które wszyscy  powtarzają, gdy chcą się rozstać w przyjaznych stosunkach. Przyjazne stosunki? Miała ochotę rozwalić mu tę ciężką, szklaną popielnicę na głowie.
            Kiedyś była przekonana, że jeżeli człowiek się już zaangażuje tak na poważnie, kiedy w końcu spotka kogoś, kogo będzie stawiał ponad wszystko inne, kogoś, dla kogo będzie w stanie poświęcić coś, co do tej pory było naprawdę ważne, kogoś, kogo będzie chciał widzieć po powrocie do domu, to będzie z nim na zawsze, do grobowej deski. Kiedyś myślała, że jeżeli dwoje ludzi mówi sobie kocham, to nie są to słowa rzucone na wiatr i nie mogą sobie od tak odlecieć.
            Kiedyś miała siedemnaście lat i była wtedy strasznie głupia, niedoświadczona w wielu dziedzinach i myślała, że miłość to nie jest tylko suma reakcji chemicznych, ale coś więcej. Kiedyś miała siedemnaście lat i się w nim zakochała. Wierzyła, że ich miłość jest silna, bo dojrzewała powoli, stopniowo, jak wino we francuskich winnicach. Nie była przygotowana na to, że po tylu latach coś może się zmienić. Nie przypuszczała, że przez cały czas, gdy z nią był, podświadomie szukał kogoś lepszego. Niby dlaczego miałby z nią być, skoro gdzieś na rogu, w tramwaju, w supermarkecie, w kolejce do bankowego okienka może spotkać kogoś, kto lepiej potrafi się do niego wpasować?
            No i znalazł. Doniósł jej o tym ich wspólny znajomy. Widział go gdzieś na mieście z kimś. Nie była to dalsza kuzynka, albo nietykalna, młodsza siostra najlepszego kumpla. Z nimi nie obściskuje się tak, jak on to robił z tamtą cizią, bynajmniej.
            Długo siedziała w tej wannie, z głową opartą o jej brzeg i przymkniętymi oczami. Zaciągała się kolejnymi papierosami, które odpalała jeden od drugiego. Co jakiś czas wypuszczała trochę ostygłej wody, po to, by dolać sobie gorącej. W końcu skończyły jej się papierosy, wypaliły świeczki, Mozart przestał już dawno grać, a jej gładka skóra się pomarszczyła. Wyszła, wytarła się, spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Opuszkami palców dotknęła policzków, czoła, skroni, warg, jakby sprawdzała, czy to jeszcze ona, czy może ktoś zupełnie obcy.
            Patrząc na nią nikt nie mógł nawet przypuszczać, jak bardzo była połamana. Od rozstania nie uroniła ani jednej łzy. Żadna słona kropla nie wyszła spod jej powiek, ale to nie znaczyło, że nie płakała. Robiła to, ale w zupełnie inny sposób. Płakała do wewnątrz. Miała zalany łzami każdy organ. Utopiła swój żołądek, wątrobę, płuca. Zatopiła serce.
            Naga, położyła się na wielkim łóżku po swojej stronie, gapiąc się na tę jego. Wyciągnęła rękę do miejsca, w którym zwykł sypiać, gdy w końcu się do niej wprowadził. Jeszcze nigdy w życiu nie odczuła takiej pustki, na jaką trafiła, kładąc dłoń na jego poduszce. Nigdy w życiu nie czuła takiego zimna, jakie odczuła, gdy palcami przejechała po satynowej pościeli, której nie ogrzał swoim ciałem. Nigdy w życiu nie usłyszała obezwładniającej ciszy, która dzwoniła w uszach, bo nie przerwało jej jego ciche pochrapywanie. Nie mogła zostać w tym łóżku, do którego kiedyś uwielbiała się kłaść. Z nim. Wzięła kołdrę i przeszła do salonu, gdzie usadowiła się na wielkim fotelu.
            Przymknęła oczy i przypomniała sobie, jak kiedyś widziała się, idącą główną nawą do ołtarza. Kościół był pełny, a ona miała na sobie śnieżnobiałą suknię z długim trenem i bukiet lilii w rękach. On stał na końcu i czekał na nią. W jego oczach odbijał się zachwyt pomieszany ze wzruszeniem, które odebrało mu głos.
            Widziała ich wspólne życie. Ich wzloty, upadki. Radości, troski. Ze wszystkim poradziliby sobie, bo mieliby w swoich dłoniach najpotężniejszą magię. Miłość. Napisała sobie scenariusze do wszystkiego, co wydarzy się w ich wspólnym życiu. Nie ominęła żadnego szczegółu. Odgrywała sobie te sceny w głowie setki razy, dokładając szczegółów lub ich ujmując. Nie zapomniała nawet o kłótniach, które były nieodłącznym elementem bycia z kimś. Szkoda tylko, że to nie jej przypadł udział w tym filmie. Roześmiała się gorzko, uświadamiając sobie, że, paradoksalnie, najpiękniejszymi chwilami w życiu są te, które się nigdy nie wydarzą.
            Może kiedy skończy się ta zima, to przestanie o nim myśleć. Może w końcu oswoi się z tymi ranami. Może się nawet zabliźnią. Może je nawet polubi. Tego akurat nie wiedziała, ale było coś, co wiedziała na pewno. Człowiek nie może umrzeć z miłości, chociaż rozwiązałoby to tyle problemów - złamane serce, ciągłą tęsknotę, uczucie pustki i zimna. Po prostu nie może. A szkoda.

piątek, 21 sierpnia 2015

5.

 PIĘKNA BESTIA

 

            Zadanie wydawało się proste. Jako początkująca dziennikarka miałam spędzić tydzień w towarzystwie pewnego młodego mężczyzny, który był najmłodszym milionerem w naszym mieście. Cóż, niektórym powodzi się lepiej, innym gorzej. On zdecydowanie należał do tej pierwszej grupy. Wszyscy byli ciekawi, jak doszedł do tylu zer na koncie, czy sodówka uderzyła mu już do głowy, czy się z kimś spotyka, czy nie prowadzi na boku szemranych interesów. Ja miałam się dowiedzieć tego wszystkiego. Właśnie tak zaczął się mój tydzień z Bestią.

Dzień 0.

            Całą tę historyjkę muszę zacząć od Dnia 0, bo los chciał, żebym spotkała go dzień wcześniej, niż byłam umówiona. Tego dnia również ochrzciłam go w myślach Bestią, a dlaczego, to zaraz do tego dojdziemy.
            Wszystko zaczęło się od tego, że mój najlepszy przyjaciel, w którym podkochiwałam się od lat, służyłam dobrymi radami, dotyczącymi podrywania innych dziewczyn, podkładałam ramię do wypłakiwania się (ale to piszę oczywiście w sekrecie, bo przecież faceci nie płaczą!), oznajmił mi, że w końcu znalazł tę jedyną. Nawet nie wiecie, jak bardzo zdziwiona byłam faktem, że to nie ja nią jestem (do końca łudziłam się, że wreszcie przejrzy na te brązowe oczy i dostrzeże, że to ja jestem dla niego stworzona, ale niestety tego nie zrobił...). Oczywiście pogratulowałam mu, ale w środku czułam, że serce łamie mi się na pół, bo to oznaczało, że nie mam u niego już najmniejszych szans.
            Po tych smutnych wieściach, musiałam zadzwonić do mojej przyjaciółki i się jej wyżalić. Siedziałam więc przy fontannie, na środku rynku i niezbyt elegancko pociągając nosem, biadoliłam jacy to faceci są beznadziejni, okropni, głupi, chamscy, prostaccy i ogólnie ciulaci. Nie mówiłam tego cicho, bynajmniej. Chciałam, żeby każdy mężczyzny, który znalazł się w promieniu mojego głosu, usłyszał, co myślę o tym przeklętym gatunku. Szalę goryczy przelał fakt, że po policzkach skapywał mi rozmazany tusz, a skończyły mi się chusteczki. Zawodziłam, więc do telefonu, że Świat sprzysiągł się przeciwko mnie tego dnia, kiedy zauważyłam wyciągniętą w moim kierunku rękę, którą od ramienia, aż po nadgarstek pokrywały przerażające tatuaże złowrogich kruków, czaszek, straszliwych smoków, z paszczy których wydobywał się ogień, tak realistycznie namalowany, że bałam się, że się sparzę.
            Na końcu tej ręki, w dużej dłoni była paczka chusteczek. Spojrzałam na właściciela tatuaży i spostrzegłam, że ogon od smoka, owija mu się wokół szyi. Nie powiem, że mnie nie przeraził. Wyglądał, jak jakiś potwór. Jakoś nigdy nie przepadałam za tatuażami, a on był w większej części nimi pokryty.
 -Żebyś nie myślała, że wszyscy faceci są chamami –potrząsnął paczką, którą ostrożnie od niego odebrałam.
 -Dziękuję –wykrztusiłam, patrząc na niego podejrzliwie.
 -Cała przyjemność po mojej stronie –ukłonił się i puścił mi oczko. Potem odszedł na kilka kroków, odwrócił się i cyknął mi fotkę, gdy wydmuchiwałam nos. Zmarszczyłam brwi i krzyknęłam do niego, żeby natychmiast skasował to zdjęcie, a on tylko roześmiał się głośno i bez słowa sobie poszedł.
            Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że nadal jestem połączona z moją przyjaciółką, która wydziera się do telefonu, wystraszona tym, że nagle przestałam się odzywać.
 -Przepraszam, już jestem –powiedziałam dziwnie spokojnie. –Właśnie spotkałam prawdziwą Bestię.



Dzień 1.

            Kiedy w perspektywie masz spotkanie z naprawdę nadzianym facetem, wyobrażasz sobie, że to przystojny, elegancki mężczyzna. To po prostu niedopuszczalne, żeby ktoś taki mógł być zaniedbany, śmierdzący, albo źle ostrzyżony. No nie ma takiej opcji! Z tego powodu ja też musiałam zrobić na nim piorunujące wrażenie.
            Wyszykowałam się na moje pierwsze spotkanie z panem milionerem. Włożyłam wąską, ołówkową spódnicę do kolan, białą bluzkę zapinaną pod szyję, pasujący żakiet i beżowe szpilki. Do małej kopertówki schowałam dyktafon, notesik i długopis. Zrobiłam sobie dyskretny makijaż i delikatnie zakręciłam włosy, żeby opadały mi na ramiona miękkimi falami. Wyglądałam bardzo profesjonalnie. Uśmiechnęłam się do lustra, malując wargi wiśniowym błyszczykiem. Wiedziałam, że gdy mnie zobaczy, potraktuje mnie poważnie, a nie jak jakąś szukającą sensacji, podrzędną dziennikarkę.
            Gdy zobaczyłam budynek, w którym facet pracował, oniemiałam. Robił naprawdę duże wrażenie na zwykłym szaraczku. Był wysoki, cały zrobiony ze szkła. Onieśmielał. To z jego najwyższego piętra Diego Dominguez zarządzał całą motoryzacyjną branżą, a jak się dowiedziałam, miał zamiar podbić również kosmos.
 -Widzisz, gdzieś brudną szybę? –Męski głos sprowadził mnie na ziemię. Odwróciłam się, by zobaczyć, kto postanowił przerwać moje rozmyślania i zamarłam.
 -Śledzisz mnie? –Spojrzałam na Bestię podejrzliwie. Miał zmierzwione włosy, w ręku trzymał kask i był ubrany w czarno-czerwony motocyklowy kombinezon.
 -Tak –zbliżył się do mnie na niebezpieczną odległość. –To moja entelechia. –Roześmiał się, a potem zmierzwił mi włosy.
 -Ej! Co robisz?! –Zaczęłam gorączkowo poprawiać fryzurę. –Jestem umówiona na spotkanie!
 -Tak? Z kim? –Spytał, nie przestając się uśmiechać.
 -Z kimś, komu nie dorastasz do pięt! –Odparowałam, zła jak osa. Było w nim coś, co mnie irytowało. Może to ta jego pewność siebie, może ten łobuzerski uśmiech, albo chochliki w oczach? A może te usta, które wyglądały jak grzech? Odwróciłam od nich wzrok i zarumieniłam się po koniuszki włosów, gdy uświadomiłam sobie, że zastanawiam się, jak całuje.
 -Niby kto mi nie dorasta do pięt? –Ujął moją brodę i zmusił, żebym na niego spojrzała.
 -Diego Dominguez! –O mało nie wydałam z siebie krzyku triumfu, gdy zobaczyłam zdziwienie w jego oczach.
 -Jesteś z nim umówiona?
 -Tak! W końcu zdecydował się ujawnić i to ja będę pierwszą, która pokaże światu, jak wygląda ten młodziutki milioner. –Powiedziałam ze satysfakcją.
Długo do niego wydzwaniałam, żeby zgodził się na ten wywiad. Był bardzo niechętny. Nie chciał się ujawniać. Pracownicy podpisywali specjalną klauzulę, w której zobowiązywali się do zachowania tajemnicy, co do jego osoby. Nikt nie wiedział jak wygląda, co robi w wolnym czasie, czy ma kogoś. A wszyscy byli ciekawi. I to ja mam im to pokazać!
 -Obawiam się, że ubrana jak cnotka, nie spodobasz mu się. –Znowu kpiący uśmieszek zagościł na jego twarzy. –Gdybyś rozpięła parę guziczków...
 -Co ty tam możesz o nim wiedzieć?! –Machnęłam ręką. –W ogóle nie wiem, dlaczego tracę z tobą tutaj czas. –Odwróciłam się na pięcie i zostawiłam go samego przed wejściem do budynku.
            Miła pani w recepcji, o wdzięcznym imieniu Anastazja, zaproponowała mi kawę i poprosiła, żebym chwilkę poczekała, bo szef dopiero co przyjechał i musi się przygotować. Potulnie usiadłam na kremowej kanapie i zapatrzyłam się w widok za oknem. Pomyślałam, że patrząc z góry na Buenos-Aires, można się poczuć, jak prawdziwy Władca Świata. Czy Diego właśnie tak się czuje?
 -Pani Francesca Cauviglia? –Anastazja uśmiechnęła się do mnie. –Pan Dominguez panią prosi.
            Poprawiłam spódnicę, wzięłam torebkę i pewnym krokiem weszłam do gabinetu. Mało co się nie potknęłam, gdy zobaczyłam znajomy, kpiący uśmiech.
 -Chyba to ty mnie śledzisz. –Powiedział, przechylając w bok głowę. Rękawy śnieżnobiałej koszuli zakrywały jego tatuaże, ale spod kołnierzyka wystawała końcówka smoczego ogona. Jego włosy nadal  były zmierzwione, a oczy rozbawione. Gdyby nie to, pomyślałabym, że musi być bratem bliźniakiem Bestii. Tą lepszą wersją. Niestety okazało się, że Diego Dominguez jest tym wytatuowanym gościem, którego obraziłam przed chwilą.
            Cholera jasna.

Dzień 2.

            Wstyd się przyznać, ale tego pierwszego dnia zachowałam się strasznie nieprofesjonalnie. Jak sobie przypomnę, co zrobiłam, to mam ochotę zapaść się pod ziemię. Tyle czasu zabiegałam o to, żeby zgodził się ze mną porozmawiać, a gdy w końcu doszło do spotkania, uciekłam. Tak, właśnie to zrobiłam. Odwróciłam się na pięcie i wypadłam z gabinetu, łamiąc obcas przy windzie. Jakoś do niej dokuśtykałam, wsiadłam i zjechałam na parter. Po nocach śnił mi się zaskoczony wzrok Anastazji, gdy mijałam ją w recepcji. Pewnie sobie pomyślała, że jestem nienormalna. No cóż... Pewnie nie tylko ona sobie tak pomyślała.
            Osobiście wątpiłam w to, że Diego był zdziwiony moim zachowaniem. Niby znałam go tylko dwa dni (jeśli w ogóle można te nasze pojedyncze rozmowy zaliczyć do zaprzyjaźnienia się ze sobą), ale byłam niemal pewna, że miał niezły ubaw. Nigdy nie uwierzyłabym, gdyby powiedział mi, że nie wybuchnął śmiechem, kiedy stchórzyłam. Moja podświadomość podsyłała mi obrazki tego kpiącego uśmieszku, który majaczył na jego seksownych ustach. O nie... Naprawdę myślę, że jego usta są seksowne?
            Mniejsza o to. Powiedziałam mojej szefowej, że jednak nici z wywiadu. Oczywiście wydarła się na mnie i zagroziła, że jeżeli za dziesięć dni nie będzie mieć na biurku wywiadu z Diego, wyrzuci mnie z pracy. Biorąc pod uwagę niespłacony kredyt, który wzięłam, by kupić sobie samochód, rachunki za Internet, prąd, gaz i ogrzewanie, utrata pracy nie była zbyt miłą wizją, żeby nie nazwać ją prawdziwą Apokalipsą.
            Co miałam zrobić? Przełknęłam swoją dumę, o mało się nie dławiąc. Swoją drogą to żałuję, że mi się to nie udało, bo szczerze to wolałam udusić się nią, niż płaszczyć przed tym głupkiem. Nie miałam najmniejszej ochoty słuchać złośliwych uwag o tym, jak go potraktowałam, ale w końcu zadzwoniłam.
 -Dominguez, słucham?
Przymknęłam oczy i przygryzłam wargę. W duchu jęknęłam. Czym sobie zasłużyłam na takie upokorzenie?
 -Halo? –Powtórzył, a ja miałam ochotę się rozłączyć. Zrobiłabym to, gdyby nie przypomniały mi się słowa mojej szefowej. Odchrząknęłam.
 -Ja w sprawie wywiadu...
 -Francesca?
 -Tak to ja. –Przełknęłam głośno ślinę. –Ostatnio źle się poczułam i musiałam wyjść. Przepraszam, że zrobiłam to tak bez słowa. –Zełgałam.
 -Spoko. –Czułam, że się uśmiecha. Miałam ochotę na niego nawrzeszczeć, ale pohamowałam się.
 -Miałbyś czas, żeby dzisiaj się ze mną spotkać?
 -Gdzie?
 -Mój brat prowadzi małą knajpkę. –Podałam mu adres.
 -Będę za pół godziny.
 -Co? Ale... –Rozłączył się, nie czekając, aż się zgodzę.
            Byłam sfrustrowana. Miałam ochotę rzucić się na łóżko, zacząć krzyczeć i wierzgać nogami. Zamiast tego popędziłam do łazienki, żeby chociaż trochę się ogarnąć. Tym razem nie miałam czasu, żeby wyglądać profesjonalnie. Włosy związałam gumką na czubku głowy, włożyłam jeansy i zielony sweter. Chwyciłam za torebkę i popędziłam do Resto.
­            Siedział w rogu, w tym swoim kombinezonie. Zauważyłam, że na stoliku stoi, wypity w połowie, bananowy koktajl. Kiwnęłam głową do brata i ruszyłam w stronę Diego. Zignorowałam zdziwione spojrzenie Luci. Skrzywiłam się, gdy oślepił mnie flesz aparatu.
 -Przestaniesz mi robić zdjęcia? –Warknęłam, siadając naprzeciwko.
 -Czemu wtedy płakałaś? –Spytał, przeglądając zrobione fotki. Gdy nie odpowiedziałam, spojrzał na mnie znad aparatu.
 -To ja tutaj zadaję pytania. –Prychnęłam, gdy rozsiadł się wygodniej na krześle i uśmiechnął kpiąco.
 -Ale ja wcale nie muszę na nie odpowiadać.
 -Przecież się zgodziłeś! –Podniosłam głos. Czy musiał wszystko tak komplikować? Naprawdę nie mógł się zdobyć na to, żeby odpowiedzieć mi na kilka pytań i się pożegnać? Nigdy więcej nie musielibyśmy się widywać.
 -Ale chyba się rozmyśliłem.
            Popatrzyłam ze złością na jego bananowy koktajl i chyba domyślił się, że chciałam wylać mu go na głowę, bo szybko wziął szklankę do ręki.
 -Nie lubię mówić o sobie komuś, kogo w ogóle nie znam.
 -To dlaczego w ogóle zgodziłeś się na ten wywiad?
 -Bo nie dawałaś mi żyć! –Roześmiał się. –Poza tym potrzebuję, żeby ludzie wiedzieli o mnie trochę więcej.
 -Dlaczego? –Podchwyciłam temat.
 -Bo zamierzam zrobić coś wielkiego i są mi do tego potrzebni inni. –Wzruszył ramionami. –Sam nic nie zdziałam, ale jeżeli ludzie mi pomogą...
 -Co takiego masz zamiar zrobić? –Nachyliłam się do niego i czekałam, aż zdradzi mi co planuje.
 -Najpierw ty mi powiedz, dlaczego płakałaś.
            Westchnęłam teatralnie. Przymknęłam oczy i policzyłam do trzech, żeby się uspokoić. Nie mogłam kazać mu iść do diabła, bo wtedy nici z wywiadu, a jeżeli go nie zrobię, wylecę z pracy...
 -To moja prywatna sprawa. –Powiedziałam siląc się na uprzejmy ton.
 -Rozumiem. –Odetchnęłam z ulgą, gdy pokiwał głową, ale zaraz zerwałam się na równe nogi, gdy wziął swój kask i wstał od stolika.
 -Co robisz? –Chwyciłam go za łokieć. Gdy spojrzał na moją rękę, mocniej zacisnęłam palce.
 -Wychodzę.
 -Ale przecież...
 -To wszystko, o co chcesz zapytać, to moje prywatne sprawy.
            Puściłam jego rękę i ciężko usiadłam na krześle. Palcami masowałam skronie i zastanawiałam się, co zrobić. Popatrzyłam na niego kątem oka, przyglądał mi się z rozbawieniem. Wiedziałam, że droczy się ze mną, pogrywa sobie. Robi wszystko, żeby wyprowadzić mnie z równowagi. I udaje mu się to doskonale. Pokiwałam głową z rezygnacją.
 -Dobrze –wyprostowałam się na krześle i uniosłam wysoko podbródek. –Płakałam, bo zdechł kot mojej przyjaciółki, do którego byłyśmy bardzo przywiązane. –Nie patrzyłam mu w oczy.
 -Kot? –Diego starał się zachować powagę. –I dlatego prawie krzyczałaś, że wszyscy faceci są ciulaci?
 -Bo... –Zmarszczyłam brwi, szukając odpowiedniej wymówki. –Bo przyszedł do niego weterynarz i powiedział, że tak już musi być. Wkurzyłam się na męski gatunek. –Wiedziałam, że cała ta historyjka, to najmarniejsze kłamstwo, jakie kiedykolwiek wymyśliłam, ale co mu miałam powiedzieć? Ze przyjaciel złamał mi serce?
 -Jesteś niemożliwa, Fran –uśmiechnął się do mnie.
            Tym razem nie był to złośliwy uśmieszek. Dla odmiany był ciepły, pełen sympatii. Zignorowałam fakt, że moje serce zgubiło na chwilę rytm, gdy sobie to uświadomiłam. Nie chciałam myśleć, że jest uroczym facetem. To określenie w ogóle do niego nie pasowało, ale kiedy patrzył na mnie tymi swoimi jasnymi oczami, z których emanowało światło, zadrżałam.
 -Jeśli w końcu zdecydujesz się, opowiedzieć mi o sobie, zadzwoń. –Mrugnął do mnie na pożegnanie i wyszedł, zostawiając przy stoliku.

Dzień 3.

            To wcale nie takie łatwe opowiedzieć zupełnie obcemu człowiekowi o sobie. Nie jest prosto oderwać kawałek siebie i podać mu go na tacy. Patrzyłam na Diego nieufnie. Jeszcze rano byłam przekonana, że powiem mu, dlaczego wtedy płakałam, ale teraz wcale nie miałam na to ochoty.
            To, że był mi zupełnie obcy i mu nie ufałam to jedno, ale ważniejsze było to, że nie umiałam za bardzo ubrać w słowa tego, co się wtedy wydarzyło. Może to dziwne, bo jestem dziennikarką, ale chodzi mi o to, że w głowie moja historia z nieodwzajemnioną miłością była czymś naprawdę tragicznym. Dramatem, który rozrywał serce i powodował strumień łez. Jestem w stu procentach przekonana, że gdyby puścić komuś to, jak widziałam całą tę sytuację w umyśle, to wzruszenie ścisnęłoby mu gardło i stwierdziłby, że to największy melodramat ever. Wszystkie Szkoły uczuć wymiękłyby w przedbiegach, gdyby je przyrównać do tego, co mnie się przytrafiło.
            Problem w tym, że opowiedzenie o tym, wiązało się ze spłyceniem wszystkiego. Bo niby co wzruszającego jest w zdaniu: mój przyjaciel, w którym się podkochiwałam od x lat, związał się z inną kobietą i nie ma już dla nas nadziei? No właśnie –nic.
            Nie chciałam, żeby Diego popatrzył na mnie, roześmiał się i powiedział, że to morze jest pełne innych rybek, albo łąka kwiatków, albo nie wiem co jeszcze. To co dla mnie było osobistym ciosem w samo serce, dla niego było czymś błahym. Dlatego ciężko było mi się ogołocić z tego przykrego doświadczenia.
            Patrzył na mnie wyczekująco. Czułam na sobie jego wzrok, gdy chodziłam po biurze. W końcu westchnęłam, poprawiłam włosy i spojrzałam mu w oczy.
 -Dobra, nie musisz mi mówić –stwierdził, gdy już otwierałam usta. Wypuściłam głośno powietrze.
 -Jak to nie muszę?
 -Widzę, że nie chcesz –wzruszył ramionami. Przymknęłam na chwilę oczy i pomasowałam skronie. Nie nadążałam za nim. A niby to kobiety ciągle zmieniają zdanie. Pisnęłam, gdy niespodziewanie złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę wyjścia.
 -Co robisz?
 -Chciałaś się czegoś o mnie dowiedzieć.
 -Tak, ale...
 -To właśnie chcę ci pokazać.
            Zaciągnął mnie przed swój motocykl i wręczył kask. Popatrzyłam na niego zdziwiona, a kiedy wskazał mi siedzenie, zaczęłam krzyczeć, że nigdy w życiu nie wsiądę na tę piekielną maszynę i to w dodatku z nim. Zmieniłam zdanie, gdy stwierdził, że skoro nie chcę z nim jechać, to dalsza rozmowa nie ma sensu. Zacisnęłam zęby, włożyłam na głowę to czarne cholerstwo, które zniszczyło mi fryzurę i usiadłam za nim, modląc się o bezpieczną podróż.
 -Musisz się mnie mocno trzymać. –Gdy chwycił mnie za ręce i położył je na swoich biodrach, zamarłam. Objęłam go w pasie najdelikatniej, jak mogłam, bo nawet przez kombinezon, jego skóra zdawała się palić moje palce.
            Przekonałam się, że mogę od tego spłonąć, gdy przytuliłam się mocniej do jego pleców, bo stwierdził, że potrzebna mi jest dodatkowa porcja adrenaliny. Jechał przez te wąskie uliczki jak szalony! Nic nie robił sobie z obowiązujących przepisów. Zaczęłam się zastanawiać, czy to dlatego, że ponoć bogatemu nikt nie zabroni robienia tego, na co ma ochotę, czy może ma aż tak dużego farta, że policja nigdy nie stanęła na jego drodze.
            Omal nie ucałowałam ziemi, gdy w końcu się zatrzymaliśmy i stanęłam na drżących nogach. Przez chwilę stałam ze spuszczoną głową starając się uspokoić galopujące serce, które było w takim stanie nie tylko przez niespodziewany wyrzut adrenaliny, spowodowany szaleńczą jazdą na motocyklu. Sama do końca nie wiedziałam, czy to bliskie spotkanie ze śmiercią doprowadziło mnie do tego stanu, czy może jego bliskość. Ciepło, które od niego biło, gdy wtulałam się mocniej, żeby nie zlecieć z tej piekielnej maszyny, zapach jego wody kolońskiej pomieszanej z zapachem kombinezonu, wiatru i ogromnej dawki testosteronu, to wszystko powodowało, że gubiłam gdzieś rezon.
            Spojrzałam na niego nieprzychylnie. Miałam zrobić z nim po prostu głupi wywiad, w którym powiedziałby mi, że do swojej pozycji doszedł ciężką pracą, czeka na wielką miłość, albo jest w szczęśliwym związku, a te tatuaże to błędy młodości. Tymczasem wcale nie było to takie proste. Spotykaliśmy się już trzeci dzień, a ja nie wiedziałam o nim nic oprócz tego, że jest bezczelny, arogancki, nic nie robi sobie z niebezpieczeństw i ma kpiący uśmieszek, który doprowadza mnie do szału. Marny materiał na spektakularny wywiad.
 -Co jest, skarbie? -Przechylił nieznacznie głowę, przyglądając mi się tym rozbawionym wzrokiem. –Coś blado wyglądasz.
 -Chyba zaraz... –Zachwiałam się, podchodząc do niego i chwyciłam za brzuch.
 -Nie mów mi, że będziesz rzygać! –Panika, którą zobaczyłam w jego oczach, sprawiła, że wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem. Wciąż trzęsłam się, gdy skrzyżował ręce na piersi, oburzony moją małą zemstą.
 -Można powiedzieć, że teraz jesteśmy kwita. Co to za rudera? –Spytałam, oglądając nieduży budynek w surowym stanie.
 -Chodź to ci pokaże.
            Nigdy nie czekał, aż się zgodzę. Może to dlatego, że był przyzwyczajony do wydawania poleceń, które były wykonywane bez mrugnięcia oka. Chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę drzwi, a ja mimo że miałam ochotę zaprotestować, poszłam za nim, bo w jego oczach zobaczyłam podekscytowanie pomieszane z pewnego rodzaju dumą. Byłam ciekawa, co takiego jest w tym budynku.
 -Wiem, że na zewnątrz nie wygląda ciekawie –mówił, szukając odpowiedniego klucza. –W środku jest już wszystko gotowe. W przyszłym tygodniu ma przyjść ekipa od tynkowania.
            Przepuścił mnie, więc ostrożnie weszłam do środka spodziewając się czerwonych ścian, różowych neonów, baru i sceny z rurą na środku, ale jeżeli myślałam, że Diego chce otworzyć jakiś ekskluzywny bar ze striptizem, to mogłam się poczuć rozczarowana. Nie przypominało to również studia tatuażu, o którym pomyślałam w drugiej kolejności.
            Z coraz większym zdziwieniem przechodziłam z jednego pomieszczenia do drugiego, przyglądając się z zachwytem ścianom pokrytym obrazkami wyjętymi z bajek. Pełno było tu księżniczek, motylków, wróżek, kwiatków, ale też samochodów, smoków, rycerzy, wojowników ninja, zwierzątek leśnych, domowych. Jedno pomieszczenie było wystylizowane na łódź podwodną. Miało nawet wielkie, okrągłe okno, przez które można było oglądać prawdziwe rybki, które beztrosko pływały wśród koralowców. Zawsze chciałam mieć w domu morskie akwarium, ale musiałabym chyba przymierać głodem, żeby móc je utrzymać.
 -Podoba ci się? –Spytał, uśmiechając się ciepło.
 -Bardzo. Ale –rozejrzałam się dookoła. –Co ty chcesz tutaj właściwie zrobić? Przedszkole? –Spojrzałam na niego pytająco. Roześmiał się, a potem znowu chwycił mnie za rękę i wprowadził do czystego, małego biura.
 -Usiądź –wskazał na skórzany fotel. –Chcę otworzyć fundację.
 -Fundację?
 -Tak. Widzisz –przejechał dłonią po karku. –Jestem wolontariuszem w pewnym hospicjum...
 -Wolontariuszem? W hospicjum? Ty?
 -Nie wiem, czy mówię niewyraźnie, że wszystko po mnie powtarzasz? –Zirytował się.
            Zarumieniłam się. Bardzo łatwo jest ocenić kogoś po okładce. W życiu nie przypuszczałabym, że ten bezczelny typek, z niebezpiecznym błyskiem w oku i straszliwymi tatuażami, pokrywającymi prawie całe ciało, może być wolontariuszem w hospicjum dla dzieci. A jednak. Chyba Bestia  nie było do końca taką bestią, jaką sobie wyobrażałam na początku.

Dzień 4.

Jeśli myślałam, że po naszych szalonych wyprawach motocyklem, Diego w końcu usiądzie ze mną gdzieś w cichej, przytulnej kawiarence i odpowie na moje pytania, to czekało mnie kolejne rozczarowanie. Ten facet był niemożliwy! Ciągle wymyślał jakieś głupoty, żeby wymigać się od wywiadu. Tak jak teraz.
Oczywiście, dzisiejszego ranka, bardzo wczesnego ranka, takiego o czwartej nad ranem, CZWARTEJ!, obudził mnie telefonem i stwierdził, że jeżeli chcę przeprowadzić z nim wywiad i ma on być rzetelny, to powinnam spędzić z nim dzień w biurze. Poprzyglądałabym się, co robi, może czegoś bym się nauczyła, zobaczyłabym, że prezesowanie to nie tylko siedzenie i pierdzenie w stołek, popijanie kawy i seks na biurku z sekretarką (skąd wiedział, że właśnie tak myślę?), ale ciężka praca.
Pomysł był wspaniały, naprawdę tak uważałam, ale nie o tak nieludzkiej porze. Mimo wszystko ubrałam się w najelegantszą bluzkę ze stójką, czerwoną spódnicę z wysokim stanem i jasne szpilki. Włosy upięłam w kok, odważnie się pomalowałam i wpadłam w środku ważnego spotkania do sali konferencyjnej.
 -Przepraszam... –Bąknęłam i wzrokiem poszukałam wolnego miejsca. Miałam nadzieję, że usiądę gdzieś w kącie i nikt nie będzie na mnie patrzył, ale jedyne wolne miejsce było tuż obok Diego.
 -To panna Francesca Cauviglia –przedstawił mnie pan prezes. –Jest profesjonalną dziennikarką. Będzie się dzisiaj przyglądała naszej pracy. Proszę, usiądź Francesco.
            Z wypiekami usiadłam obok niego i spuściłam wzrok na świeżo wymalowane, czerwone paznokcie, przez które się spóźniłam. Było mi wstyd za to niezbyt dobre wejście, tym bardziej, że Diego przedstawił mnie jako profesjonalną. Wiedziałam, że zrobił to specjalnie, żebym poczuła się głupio. Cóż, udało mu się...
            Przez trzy godziny słuchałam durnych prezentacji, analiz, nowych projektów. Tłumiłam ziewanie, nie rozumiejąc nic z tego ich języka biznesowego, ale Diego wydawał się być wszystkim zainteresowany. Z uwagą wysłuchiwał pomysłów współpracowników, zadawał odpowiednie pytania, mówił, co jest dobre, co złe. W końcu doszli do jakichś wniosków, ktoś miał wprowadzić w życie nowy plan, ktoś miał go nadzorować, bla, bla, bla... To zdecydowanie nie moja działka, nie wiem, co może być w tym takiego emocjonującego, ale Diego wydawał się być pochłonięty tą swoją firmą.
            Później przeszliśmy przez wszystkie działy w firmie. Pokazał mi nawet hale, gdzie produkowano nowe części do samochodów i motorów, potem garaże, w których składano wszystko do kupy i w końcu salon z gotowymi pojazdami.
 -Nie myśl, że odziedziczyłem firmę po tatusiu. –Powiedział, gdy weszliśmy do jego gabinetu.
 -Nie?
 -Mógłbym –uśmiechnął się krzywo. –Ale nie chciałem.
 -Nie chciałeś?
 -Znowu po mnie powtarzasz –zauważył. Wzruszyłam ramionami.
            Znowu mnie zawstydził, gdy powiedział, że owszem, mógłby dostać wszystko bez wysiłku, ale chciał na to zasłużyć. Dlatego zaczął od pracy przy taśmie produkcyjnej, żeby piąć się po szczeblach, aż do samej góry. Nie powiem, żeby mu nie wyszło, a fakt, że do wszystkiego doszedł tylko i wyłącznie dzięki swojej ciężkiej pracy, sprawił, że zyskał mój szacunek. Oczywiście, że nie powiedziałam mu tego... Nie chciałam, żeby wiedział, jak bardzo zaczęłam się nim zachwycać.
            Nawet przed samą sobą nie chciałam przyznać, że ten niebezpieczny mężczyzna z tymi okropnymi rysunkami na ciele, może być taki niesamowity.

Dzień 5.
           
            Poprawiłam swój żakiet i weszłam do małej galerii, gdzie zaprosił mnie na pierwszą wystawę swoich zdjęć. Tak, Diego Dominguez zaczął się ujawniać przed światem, mimo że nikt, oprócz jego bliskich znajomych, pracowników i mnie, nigdy nie skojarzyłby tego artysty o słabym pseudonimie -DreamCatcher, z prezesem największej firmy w Buenos-Aires.
            U środku panował półmrok. Tylko zdjęcia, porozwieszane na ścianach były dobrze oświetlone. Większość była czarno-biała. Przechodząc od jednego, do drugiego, moje źrenice rozszerzały się w coraz większym zachwycie. Diego był cholernie niesamowity. Z podziwem wpatrywałam się w zdjęcie kobiety, która tuliła do siebie roześmiane dziecko, albo młodego chłopaka z ogromnym irokezem i kolczykami, praktycznie na całej twarzy, który przeprowadzał niewidomą osobę przez ulicę. Diego naprawdę potrafił w niezwykły sposób pokazać zwykłe czynności, ukazując w tych zdjęciach miłość, frustrację, nienawiść, rozpacz, a także to, że czasami jesteśmy zbyt zaślepieni czyimś wyglądem i odrzucamy kogoś, kto w środku jest prawdziwie piękny.
            Rozejrzałam się za Diego, zobaczyłam jak wchodzi w głąb galerii i podążyłam za nim. Na samym końcu pomieszczenia, w wielkiej gablocie były jedyne kolorowe zdjęcia, Przedstawiały śmiejące się, radosne dzieciaki, poprzebierane za rycerzy, piratów, księżniczki, superbohaterów z komiksów. Znaleźlibyście tutaj wszystko! Zdjęcia były genialne! Nie można się było nie uśmiechnąć, gdy się na nie patrzyło, jednak po chwili zauważyłam, ze zdziwieniem, że ludzie, którzy skupili się wokół tych zdjęć, płaczą. Spojrzałam niepewnie na Diego, nic nie rozumiejąc. On też był smutny i delikatnie gładził po ramieniu jakąś kobietę, która właśnie ocierała chusteczką łzy, płynące po policzkach.
 -Tylko tyle mogłem dla nich zrobić... –powiedział cicho Diego.
 -To dużo więcej, niż myślisz. –Kobieta uśmiechnęła się słabo do niego, podeszła do gabloty i delikatnie przejechała po zdjęciu jednego z dzieci.
            Podeszłam do Diego i chwyciłam go za rękę. Spojrzał na mnie zaskoczony. Chyba nie wierzył, że przyjdę. Pociągnął mnie w stronę bocznych drzwi i wyszliśmy na taras, na którym w tej chwili nie było nikogo.
 -Świetne zdjęcia –powiedziałam, przerywając ciszę, która wisiała między nami.
 -Dzięki –wzruszył ramionami, oparł się o barierki i zapatrzył w rozciągający się pod nami ogród. Muszę przyznać, że galeria była usytuowana w pięknym miejscu.
 -Dlaczego oni płakali? –Spytałam. –Z tych zdjęć emanowało tyle radości, że... –wykonałam nieokreślony ruch ręką, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa.
 -To dzieci z hospicjum –powiedział cicho. –Ich dzieci...
 -To dlaczego płaczą, zamiast się cieszyć, że ich dzieci są takie szczęśliwe? –Zmarszczyłam brwi. To głupie, prawda?
 -Były... –Musiałam się nachylić, żeby go usłyszeć. –Były szczęśliwe... –Spuścił głowę.
 -Och... –Tylko tyle mogłam z siebie wydusić. Poczułam, że łzy same zbierają mi się pod powiekami, gdy uświadomiłam sobie, że te dzieci już nigdy więcej nie będą takie radosne.
            Wcisnęłam się między barierki a Diego i wtuliłam się w jego ramiona. Poczułam, że zesztywniał, ale po chwili objął mnie i mocno przytulił. Chyba oboje tego potrzebowaliśmy. On znał te wszystkie dzieci, robił im zdjęcia, bawił się z nimi, zżył. Na pewno było mu ciężko, gdy któreś z nich umierało. Ja uświadomiłam sobie natomiast, że życie jest cholernie niesprawiedliwe i gdy ja, martwię się tym, że zabiorą mi samochód, bo nie uda mi się spłacić kredytu, to inne, małe, niewinne dzieci, walczą o każdy dzień... I w końcu przegrywają.
 -Wszystko w porządku? –Diego odsunął mnie, by popatrzeć mi w oczy i kciukiem starł łzę, która niepostrzeżenie spływała po moim policzku.
 -Jesteś niesamowity, wiesz?
 -Myślałem, że mnie nie lubisz –uśmiechnął się lekko.
 -Bo nie lubię –odwzajemniłam uśmiech.

Dzień 6.

            Myślicie, że to te zdjęcia tych dzieci sprawiły, że moje serce zalały same ciepłe uczucia? Może i po części tak było, ale naprawdę poczułam coś do niego, gdy zabrał mnie ze sobą do hospicjum.
            To jak potrafił dotrzeć do tych wszystkich chorych maluszków, jak każdemu poświęcał swoją uwagę, jak bawił się z nimi, jak malował im twarze farbkami, jak pomógł im przebierać się za co tylko chciały, jak później robił im sesje zdjęciowe, całkowicie rozpuściło moje serce.
            Dzieci go uwielbiały. I ja też zaczęłam. Tak, w końcu przyznałam się do tego, że to, co do niego czuje to nie tylko szacunek i podziw. To coś więcej. Dużo więcej. To coś, co sprawia, że chcę być przy nim i pragnę, żeby on chciał tego samego.
            To dziwne... Większość moich znajomych uważa, że miłość musi rodzić się powoli; dojrzewać jak owoc. Nie można sięgać po nią za wcześnie, bo nie będzie dobra. Też tak myślałam. Dlatego nie naciskałam na mojego przyjaciela; czekałam cierpliwie, aż jego uczucie do mnie dojrzeje i wtedy będziemy razem szczęśliwi. I co mi z tego przyszło?
            Z Diego jest inaczej. To wybuchło nagle. Przyszło jak ten grom z jasnego nieba i powaliło mnie na kolana. Ześwirowałam całkowicie na jego punkcie. Już nie był ważny wywiad, ani niespłacony kredyt. Ważny był on.
 -Pensa za twoje myśli. –Jego głos sprowadził mnie na ziemię. Zarumieniłam się. Gdyby wiedział co chodziło mi po głowie, wyśmiałby mnie.
 -Od dawna tutaj przychodzisz? –Spytałam, nieudolnie rysując księżniczkę dla jednej z dziewczynek.
 -Od jakiś pięciu lat. Córka naszego pracownika była chora... –Zamyślił się na chwilę. –Była tutaj w ostatniej fazie choroby, kiedy nie potrafili już jej sami pomóc...
 -I przychodziłeś tu, do niej? –Ścisnęło mi się serce, gdy tylko wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Uważał, że to co robi, to nic wielkiego. Nie uważał siebie za jakiegoś bohatera, ale wiedziałam, że dla wszystkich tych dzieci właśnie nim był. Z resztą dla mnie też. Nie każdy potrafiłby się poświęcić takiej sprawie. Może i jest tak, że sławni, bogaci ludzie prowadzą jakieś akcje charytatywne, ale nie słyszałam, żeby ktoś brał w nich tak czynny udział, jak on.
            Podeszłam do niego i chwyciłam w dłonie nieogolone policzki. Uśmiechnęłam się ciepło i pchana jakąś dziwną mocą, pocałowałam go lekko w usta. Zarumieniłam się i uciekłam wzrokiem, gdy zobaczyłam jego uniesioną do góry brew i zdziwione spojrzenie.
 -A to co było?
 -Chciałam ci podziękować –wymamrotałam.
 -Za co?
 -Za to, że pokazałeś mi siebie. To jakim jesteś człowiekiem.
Wstał i poprawił przekręcony kapelusz jednemu z dzieci. Drobna dziewczynka podbiegła do niego i wyciągnęła rączki. Bez wahania uniósł ją do góry i zaczął podrzucać. Głośno się śmiała, fruwając pod sufitem, a gdy wylądowała w końcu w jego ramionach, przytuliła się mocno. Powiedziała mu, że go kocha. Spytał się jej, czy w takim razie zgodzi się zostać jego żoną.
Gdy wychodziliśmy, miał już z tuzin narzeczonych. Każda chciała, żeby Diego był jej mężem, a on każdej obiecywał, że będą żyć długo i szczęśliwie, jak król i królowa w wielkim, różowym zamku z mnóstwem lalek i pluszowych misiów. Były zachwycone. Nie dziwiło mnie to ani trochę.
 -To jakim niby jestem człowiekiem? –Spytał, gdy odprowadzał mnie do drzwi.
 -Dobrym. –Wydawało mi się, że to jedno słowo to i tak za mało, żeby opisać to, jaki Diego był naprawdę, ale nie potrafiłam w tej chwili wymyślić niczego lepszego.
 -On nie był dobry?
 -Kto? –Zmarszczyłam brwi.
 -Ten facet, przez którego płakałaś –odgarnął mi włosy z czoła i popatrzył z troską.
 -Chyba był.
 -To dlaczego cię zranił?
            Otworzyłam drzwi i weszłam do mieszkania, zapraszając go do środka. Spytałam czy chce się czegoś napić. Gdy pokiwał przecząco głową, westchnęłam i usiadłam przy kuchennym stole. Zrobił to samo i czekał, aż opowiem mu o mojej nieszczęśliwej miłości.
            Nie przyjaźniłabym się z kimś, kto mnie krzywdzi. Jaki miałoby to sens? No właśnie, żaden. On też był dobry. Nie w takim sensie, w jakim Diego jest, ale nigdy mnie nie skrzywdził. Był ze mną podczas egzaminów i rozmów kwalifikacyjnych. Pomagał w składaniu mebli do mieszkania i wyborze samochodu. Wysłuchiwał moich frustracji, gdy mnie wkurzyli w pracy i zabierał na pizze, gdy miałam gorszy dzień. Był dobry. Nadal jest. Problem polegał na tym, że się we mnie nie zakochał. Dlatego płakałam. Chociaż teraz nie ma to już dla mnie żadnego znaczenia. Tylko, że Diego o tym nie ma pojęcia...
 -Powiedziałaś mu w ogóle?
 -Co mu miałam powiedzieć?
 -Że go kochasz. –Popatrzyłam na niego, jak na wariata. Miałam się przyznać, że go kocham? Pierwsza miałam mu wyznać miłość? Nie ma takiej opcji. To on powinien zrobić pierwszy krok. –Jesteś strasznie staroświecka. –Diego się zaśmiał. –Powinnaś powiedzieć mu prosto z mostu, co do niego czujesz, a nie czekać na Bóg wie co.
 -I gdybyś ty był na jego miejscu, to co być zrobił, gdybym nagle wyparowała z takim wyznaniem?
 -Uśmiechnąłbym się i powiedział, że czekałem, aż w końcu mi to powiesz –popatrzył na mnie z figlarnym błyskiem w oku i łobuzerskim uśmiechem.

Dzień 7.

            Czy można czuć się jednocześnie podekscytowanym i przerażonym? Czy można czegoś bardzo chcieć, odwlekając, jednocześnie, sięgnięcie po to? Bo tak właśnie się czułam, gdy umówiłam się z Diego, żeby mu powiedzieć prostu z mostu, że wpadłam; zakochałam się w nim. Wiem, że był to szalony pomysł, ale w gruncie rzeczy to on mi go podsunął, podczas naszej wczorajszej rozmowy, gdy zarzucił mi, że gdybym nie chowała swoich uczuć, to może byłabym w związku z moim przyjacielem.
            W sumie to teraz nie żałowałam, że milczałam i skrywałam swoje uczucia. To właśnie dzięki temu, że płakałam przy fontannie z powodu złamanego serca, Diego do mnie podszedł. Los i tak miał go postawić na mojej drodze, bo przecież i tak musiałabym przeprowadzić z nim wywiad, ale byłam pewna, że gdyby nie ten dzień 0, to nasza znajomość skończyłaby się na nudnej rozmowie o jego sukcesie.
            Pewnie stwierdziłabym, że jest aroganckim dupkiem, którego wszyscy nienawidzą, bo jest przystojny, ma mnóstwo kasy i może sobie pozwolić na spełnienie każdej zachcianki. Pewnie nie dowiedziałabym się, jaki jest pracowity i oddany temu, co robi. Nie zauważyłabym szacunku, którym darzą go jego podwładni. Nie zobaczyłabym, jak bardzo troszczy się o innych, poświęca się, żeby ktoś chociaż przez chwilę zapomniał o chorobie i był szczęśliwy. Nie dostrzegłabym w tej Bestii tego piękna, które sprawiło, że się zakochałam.
            Nasze drogi rozeszłyby się po autoryzacji wywiadu i mam wrażenie, że więcej byśmy się już nie spotkali. Na całe szczęście tak się nie stało, a ja mam okazję, na bycie szczęśliwą. Oczywiście jeżeli tylko on będzie chciał mnie uszczęśliwić.
            Przestępując z nogi na nogę, czekałam na Diego przy jego motorze. Co chwilę przeglądałam się w lusterku, żeby poprawić włosy, albo makijaż. Co pięć minut spoglądałam na zegarek, czując, że żołądek ściska mi się do mikroskopijnych rozmiarów, a w ustach brakowało mi już śliny. O mało się nie rozmyśliłam i nie uciekłam, gdy dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się w jego stronę i wiedziałam, że nie ma już odwrotu. Zrobię to tu i teraz, albo nigdy.
 -Cześć. -Kocham cię. –Powiedzieliśmy jednocześnie. Odetchnęłam z ulgą, gdy miałam to już za sobą, ale teraz ktoś inny wstrzymywał powietrze i patrzył na mnie totalnie zszokowany. Poczułam, jak jego palce zaciskają mi się na ramieniu.
 -Co? –Zdołał wyksztusić po chwili.
 -Zakochałam się w tobie. –Twardo patrzyłam mu w oczy. Skrzywiłam się, gdy oderwał ode mnie swoją rękę i nerwowo przeczesał palcami włosy.
 -Zakochałaś się we mnie?
 -Ogłuchłeś dzisiaj, czy jak?
 -Przepraszam... –Potarł czoło. –Po prostu zaskoczyłaś mnie i...
 -I co? Nie wiesz co powiedzieć? –Uśmiechnęłam się blado. –Może, że czekałeś, aż w końcu ci to powiem? –Ulżyło mi, gdy w końcu spojrzał na mnie ciepło i uśmiechnął się szeroko.
 -A może powiem ci, że jestem zły?
 -Zły? –Pokręciłam głową. –Dlaczego?
 -Bo pierwszy ci chciałem to powiedzieć?
            Poczułam, że miękną mi nogi, a serce pomija uderzenie. Czyżby to znaczyło, że... Że on też... Że ja... Że on.. Że my... Z okrzykiem radości rzuciłam mu się na szyje i zaczęłam go całować. Chwycił mnie mocno, gdy oplotłam nogi wokół jego bioder, całując go coraz bardziej żarliwie. Od tygodnia marzyłam o tych ustach i w końcu udało mi się dostać to, czego chciałam. Jęknęłam, gdy oderwał się ode mnie i popatrzył z rozbawieniem w moje oczy.
 -Co ty robisz?
 -Całuję cię.
 -Dlaczego?
 -Bo cię kocham –powiedziałam, poirytowana jego głupimi pytaniami.
 -Ale ja nie powiedziałem, że cię kocham. –Zadrżałam i chyba dostrzegł w moich oczach strach. –Jeszcze ci nie powiedziałem. –Dodał po chwili. Odetchnęłam z ulgą i wtuliłam się w niego.
 -To tylko jakieś niedopatrzenie, które właśnie teraz możesz naprawić. –Uśmiechnęłam się, czując jak wplata palce w moje włosy i delikatnie gładzi skórę głowy.
 -Kocham cię, pani redaktor.

            Wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Diego zakochał się we mnie już tego dnia, w którym zobaczył mnie przy fontannie. Wydawałam mu się taka bezsilna, zagubiona, potrzebująca opieki, że nie mógł nie zacząć żywić do mnie cieplejszych uczuć. Włączył mu się tryb rycerza i stwierdził, że musi się mną zająć.
            Zdziwiłam się trochę, słysząc to, bo przecież zrobił mi zdjęcie i zostawił, ale powiedział mi, że już wtedy wiedział, że będę przeprowadzać z nim wywiad, bo mnie sprawdził i wiedział, jak wyglądam. Cwana Bestia.
            To, że na początku byłam taka arogancka i niedostępna, tylko spotęgowało jego przekonanie, że jestem jego ideałem. Nie lubiłam go, nie zrobiły na mnie wrażenia jego pieniądze. Dopiero, gdy poznałam jego prawdziwe ja, zakochałam się w nim. Był szczęśliwy, że ktoś dostrzegł w nim coś więcej niż bogactwo, albo tatuaże.
            Co do tych ostatnich... Nie wierzę, że się do tego przyznaje, ale polubiłam je. Szczególnie, gdy Diego pokazał mi, że na plecach tatuuje sobie miniaturowe rysunki dzieciaków z hospicjum. Czyż to nie urocze? Sama nie zrobię sobie żadnego nigdy, ale lubię chodzić z Diego do studia i przyglądać się, jak jego skóra pokrywa się kolejnymi rysunkami.
            Z całym swym przekonaniem mogę stwierdzić, że jesteśmy szczęśliwi. I chociaż na początku myślałam, że ten facet to prawdziwa, niebezpieczna Bestia, to teraz wiem, że mimo wszystko wcale nie jest groźna. Jest piękna. I jest moja.